To będzie najbardziej prywatny wpis jaki dotąd opublikowałem. Niezwiązany z wędkarstwem. Prawdopodobnie też najdłuższy. Będzie mocny. Szczery i kontrowersyjny. Nie wszystkim się spodoba.
Chyba jeszcze nigdy nie dostawałem tylu wiadomości. Tematem, który nasilił ich częstotliwość, jest „przemiana”. W dużym uproszczeniu, najczęściej są to pytania o mój „sposób na odchudzanie”. Ani razu nie odpowiedziałem. Trochę się nie dało, trochę nie wiedziałem jak, trochę mnie to przytłoczyło.
Uważam, że każda zmiana ma charakter indywidualny. Indywidualne są warunki, w których może zajść lub nie. Indywidualne są też oczekiwania, które chyba są tym, co wielu z nas najbardziej ogranicza. Na pewno dla mnie były największym wrogiem i hamulcem, aby przełamać opór i dokonać tej realnej zmiany. Jej odbiór też jest indywidualny. Z obecnej perspektywy nie robi na mnie wrażenia. Wydaje się czymś oczywistym. Jakiś gość się po prostu ogarnął, zrobił co trzeba i tyle.
Gdybym dalszą część wpisu pociągnął właśnie z tego punktu widzenia, byłyby to banały, które zna każdy. Co ciekawe te banały są dokładnie tym, co trzeba zrobić, aby poprawić, lub wręcz odmienić swoje zdrowie. Dlatego nie odpowiadałem na pytania. W każdym wyczuwałem ten nieco tajemniczy kontekst sposobu przez duże S. Tak więc, SPOSÓB, który dokonał prezentowanego efektu, to UWAGA: połączenie wzmożonej aktywności fizycznej i odżywiania się nieprzetworzoną żywnością. Czy kogoś zaskoczyłem? No nie. Odżywianie się żywnością? W tym kontekście, to nie jest błąd stylistyczny.
Wszystko jednak wygląda inaczej z perspektywy tego Grubaska po lewej stronie fotografii. Samo to, że stoi, sprawia, że wyszedł daleko poza strefę swojego komfortu. Stąd ta nieco spięta, ale bohaterska mina. Sam widok ciężarów powoduje, że się poci. Mokre czoło i plecy dają mu poczucie, że właśnie dokonał czegoś wielkiego. Tym samym zasłużył, żeby dobrze zjeść i na ukochanej kanapie wejść w proces głębokiej regeneracji. Nie dość, że to nie żart, to do tego zaledwie namiastka jego codziennej racjonalizacji przekonań.
Co ciekawe, ten słodki Grubasek wie wszystko o zdrowym stylu życia. Więcej, niż ten mały Szczurek po prawej. Wiem co mówię. Przecież znam ich obu. Problem tego pierwszego polega na tym, że zamiast skorzystać z wiedzy i zacząć działać, ciągle ją poszerza. Dlaczego? Bo mniej lub bardziej świadomie (na jego usprawiedliwienie uznajmy, że podświadomie), szuka rozwiązań uszytych na jego miarę. Nigdy odwrotnie. Nie chce wchodzić w coś, co nie będzie dla niego wygodne.
Z jego życiowego doświadczenia wynika, że aby mieć efekty, należy robić to, co się lubi. Owszem wysiłek musi być, ale tylko ten, który mu odpowiada. Inny wywoła stres, a ten jest największym wrogiem wszystkiego. Nikt ani nic nie jest w stanie zmienić tego przekonania. Bo przecież dotąd w jego życiu zawsze działało. Osiągał ponadprzeciętne efekty. Między innymi, dlatego swoją wiedzę w kontekście zdrowia regularnie poszerza o informacje typu: „jedz co chcesz i chudnij”, „nie przemęczaj się, bo stres i kortyzol zniszczą efekty twojego treningu”.
Ten wątek prześmiewczo mógłbym ciągnąć w nieskończoność. Bo taka właśnie, przez długie lata była świadomość Grubaska. Była zracjonalizowana. Ostatecznie zawsze bronił się przekonaniem, że życie ma się jedno i nie po to, żeby cierpieć!
Co ciekawe, dokładnie takie samo przekonanie ma ten mały Szczurek. Wchodząc z Grubaskiem w wymianę argumentów, na końcu prawdopodobnie obaj użyją tego najmocniejszego: „życie ma się jedno i nie po to żeby cierpieć”. A jednak ostatecznie nie dojdą do porozumienia! Bo tożsame będzie tylko jego brzmienie. Za to różni ich paradygmat cierpienia.
Grubasek, co by o nim nie mówić, wiedzie szczęśliwe życie. Można powiedzieć, że szczęście jest jego największym atrybutem. Jest pewny siebie. Zna swoją wartość. W dupie ma to, co myślą o nim inni. Swoja drogą, obok pasji, to chyba największe źródło jego szczęścia.
Jednak historia tego konkretnego Grubaska ma swój koniec. Jak to zawsze u niego bywa – pozytywny koniec. To nie był zwykły koniec. Ten koniec też ma swoją historię. Zaczyna się wraz z nastaniem zarazy.
Grubaskowi, jak to u Grubasków zwykle bywa, towarzyszyło wiele schorzeń. Mniej lub bardziej poważnych. Nie przejmował się, bo na każde było rozwiązanie. W pigułce. Szybkie i skuteczne(?). W międzyczasie okazało się, że owa zaraza, nim wykończyła pierwszych ludzi w naszym kraju, najpierw rozprawiła się z innymi chorobami. W opinii publicznej dosłownie przestały istnieć. Niestety z ludźmi pozostały, ale już bez dotychczasowej możliwości leczenia. Z dnia na dzień weszliśmy w nową erę medycyny online.
Żeby nie przynudzać, przyspieszę bieg tej historii. Zaraza, choć dla wielu tragiczna, dla Grubaska okazała się sprzymierzeńcem (bo to życiowy farciarz). Dzięki niej dostrzegł, że tak jak on pewne rzeczy ma w dupie, tak i jego mają w dupie. A już na pewno cały ten medyczny świat. Jednak zamiast się na niego obrażać, zrozumiał, że ludzie z tego świata (i nie tylko tego) nie mają absolutnie żadnego powodu, aby się o niego troszczyć. Nabył przerażającej świadomości. Że jeśli sam o siebie nie zadba, to tylko kwestią czasu będzie, kiedy trafi na niełaskę tego świata. Tam nie będzie miał już wpływu na nic. A to oznacza, że straci swoje największe szczęście! I właśnie tutaj zmienił się jego paradygmat cierpienia.
Tak jak wspomniałem, uważam, że zmiana dla każdego ma wymiar indywidualny. Istnieją jednak pewne pierwotne zasady, które nią kierują i wpływają na jej efekty. Te najważniejsze działają w głowie. To od niej wszystko się zaczyna. Jakby nie patrzeć, jest mózgiem całego procesu. Poznanie i zrozumienie tych zasad, sprawia, że z biegiem czasu ten proces staje się coraz łatwiejszy. Przechodzi energetyczną transformację. Najpierw to my, nasza siła woli jest jego paliwem. Ale potem, nawet nie wiemy kiedy, role się odwracają. To proces staje się źródłem naszej energii. I co jest najpiękniejsze – w zamian nie oczekuje niczego! Nie chce naszej woli, chce po prostu trwać. Naszym zadaniem pozostaje tylko to umożliwić. Takie życiowe symbiotyczne perpetuum mobile. Nie przejmuj się, jeśli teraz nie za bardzo to zrozumiałeś. Ja potrzebowałem do tego wielu lat.
Na wyobraźnię najlepiej działają przykłady. Ja mogę przytoczyć tylko swój. Jest dobry z dwóch powodów. Pierwszy. Znasz mnie. Drugi. Nim cokolwiek zrozumiałem, popełniłem wszystkie możliwe błędy i pewnie jeszcze o jeden więcej. Do subiektywnie dobrych efektów doszedłem najbardziej czasochłonną metodą. Metodą prób i błędów.
Lubię metafory. Dlatego przedstawię taką, z którą w pełni mogę utożsamić swój proces.
W każdym z nas pierwotnie zamknięte są dwie przeciwstawne siły: ego i siła woli.
Ego to taki zwierzaczek. Nie ma ludzkiego intelektu. Jego zachowania są wyłącznie tym, czego się od nas nauczyło. Nie jest w stanie samodzielnie kierować swoim rozwojem. Rozumie tylko to, z czym go oswoiliśmy. Zna tylko to, co my znamy. A w swojej naturze ma zaciekłość do obrony tego wszystkiego, co zna i rozumie. Szczególnie, jeśli chodzi o jego potrzeby. Jest podstępne. Skutecznie wmawia nam, że to są nasze potrzeby. A w rzeczywistości, to są ego-potrzeby.
Siła woli to taki mięsień. Jak każdy mięsień ma swoją wytrzymałość. Z jednej strony jest ograniczona, wyczerpywalna, a z drugiej odnawialna w czasie. Innymi słowy, na każdy dzień mamy przewidzianą określoną ilość energii do działania.
Do postanowienia zmiany najczęściej pchają nas emocje. Najczęściej bardzo przyziemne. Negatywne. Bo ulegliśmy ocenie, która nas poruszyła. Lub pozytywne. Bo ktoś nas zainspirował. Emocje mają to do siebie, że tak szybko jak się pojawiają, tak szybko znikają. Mamy niezwykle mało czasu, aby impuls przerodzić w działanie.
Ten impuls (postanowienie) natychmiast wzbudza te pierwotnie zwalczające się siły. Obie jednocześnie. Na początku dominuje siła woli. Czujemy się zmotywowani, silni, pewni nadchodzącego sukcesu. Jeszcze nic nie zrobiliśmy, a już oczami wyobraźni widzimy, lub wręcz czujemy te efekty. Pompujemy się iluzją.
Niestety ta siła, jak każdy mięsień, wraz z kolejnym powtórzeniem (działaniem), wyczerpuje się. Słabniemy. Nasze morale opadają. I dopiero wtedy, do głosu dochodzi początkowo stłamszone ego. Lubimy je. Czujemy, że chce dla nas dobrze. Bo zawsze służy wsparciem. Racjonalnym tonem podpowiada: zjedz coś smacznego, połóż się, odpocznij, nie stresuj się, spraw sobie jakąś przyjemność, przecież zasłużyłeś! Chyba wszyscy doskonale to znamy.
Siłę woli, jak każdy mięsień można też trenować. I nawet trzeba to robić. Bo każdy nieużywany mięsień z czasem zanika. Stąd niektórzy dopuszczają się nieporównywalnie gorszego stanu, niż u zaprezentowanego wyżej Grubaska. On mimo wszystko siłę woli zawsze trenował. Nieświadomie. Po prostu był ambitny. Niestety, za każdym razem, najdalej w połowie drogi zaczynał dyszeć, słabł i poddawał się. Przeceniał siłę woli. Potem w chwilach słabości, ukojony racjonalnymi ego-potrzebami, wracał do znanej sobie codzienności. Ostatecznie przecież niczego mu tam nie brakowało. Poza tym był lubiany, właśnie za to, jaki jest. Sam siebie też w pełni akceptował. Więc, po co miałby się w ogóle zmieniać?!
Sens tej metafory odzwierciedla całą trudność procesu zmiany nawyków. Z obecnej perspektywy jest dla mnie oczywistym, że ten proces, to najlepsza droga do przeprowadzenia każdej zmiany. Mało tego. Jeśli zostanie właściwie poprowadzony, to wręcz droga na skróty! Wiem co mówię… Bo żeby na nią trafić, błądziłem i chodziłem w kółko przez wiele lat. Każde moje postanowienie rozbijało się o mur jakiegoś oczekiwania typu CHCĘ SCHUDNĄĆ!
Do tego momentu, ani razu nie użyłem słowa „cel”. A każdy zna tą słynną drogę – „drogę do celu”. Jednak fakty są takie, że na tej drodze polegamy najczęściej. Bo każdy cel, to tak naprawdę w jakimś stopniu konkretne oczekiwanie. A do oczekiwań najczęściej chcemy docierać siłą woli, jednocześnie nie rozumiejąc jej ograniczeń. Pomijam już tutaj kwestię tej ciemnej, iluzorycznej „drogi na skróty”.
Mimo wszystko, w moim życiu cele sprawdziły się w roli takich lepszych jakościowo impulsów. Lepszych od zwykłych emocji i zachcianek. Pod warunkiem, że były to naprawdę duże cele!
Kilkanaście lat temu moim celem było „zostać dobrym zawodnikiem”. Jednocześnie było to moim wielkim marzeniem. Udało się. Czy ten cel osiągnąłem dlatego, że go sobie postawiłem? No nie! Jego wkład w ostateczne powodzenie, w skali lat, mogę uznać za zerowy. To był tylko impuls, który wdrożył mnie w wiele niezbędnych procesów. Codziennych nawyków. Część z nich początkowo wymagała siły woli. Głównie do pewnych wyrzeczeń. Natomiast mój wewnętrzny ego-zwierzaczek był totalnie stłamszony. Jak zbity pies. Nawet nosa z budy nie wystawiał. Dlaczego? Bo istniała trzecia siła. Śmiertelnie się jej bał. Była to siła pasji! To taki naturalny potężny steryd, który jest w stanie przełamać każdy opór.
Dlatego w kontekście naszych możliwości cel celowi jest nierówny. W normalnych warunkach dysponujemy tylko tą, co do zasady słabą siłą woli. Ta, w dodatku, musi się szarpać z tym wewnętrznym szczekaczem, który zaciekle i EGOistycznie broni swojego komfortu.
Jak cele są małe, zaplanowane w krótkim zakresie czasu, to często szybko tracimy ich efekty. Bo osiągamy je siłą woli. Wtedy podświadomie oczekujemy gratyfikacji za włożony wysiłek. Ego-zwierzaczek tym bardziej, bo przez ostatni czas był bardzo zestresowany. Dlatego w moim przypadku małe zrealizowane cele zawsze ulegały kompensacji. Pozytywny efekt (sukces) gratyfikowałem starym nawykiem. Przykład. Schudłem 5 kg -> Super! Zasłużyłem na pizzę i lody. Jak to się kończy, w większości wiemy.
Jak cele są bardzo duże i odległe, to szybko o nich zapominamy. Ewentualnie mamy poczucie, że czas nas nie goni. Przykład. Jak dziś zjem pizzę i lody, to swój cel zrealizuję tylko o jeden dzień później. Jaki to problem? Zacznę od poniedziałku. Jeśli jest to grudzień, zacznę od 1 stycznia. Znamy to? Prokrastynacja to idealny marker naszej słabości.
Mimo, że jestem sceptyczny względem filozofii celu, to w mojej niedalekiej przeszłości jest jeden wyjątek. Ale po kolei.
Przytoczoną historię Grubaska kończy jego nowa świadomość. Świadomość jego pięknego życia. Tego, że jeśli niczego nie zmieni, to szybko je straci, a już na pewno jego jakość. Nie będzie już takie pełne. Pojawią się choroby i cierpienie.
Właśnie wtedy podjąłem bezemocjonalną decyzję, że w końcu nadszedł czas, aby zadbać o swoje zdrowie. Nie ustaliłem żadnego celu ani procesu. Tylko ogólne założenia, typu: jeść mniej, nie jeść słodyczy itd. No i oczywiście natychmiast wpadłem we wszystkie wyżej opisane ego-pułapki ludzkiej natury. Jednak to, co już mentalnie różniło mnie od Grubaska, to świadomość własnej słabości. Czułem ją. Stopniowo coraz bardziej traciłem szacunek i zaufanie do samego siebie. Czułem presję. Nie mogłem, tak jak dotąd spokojnie żyć.
Minęło pół roku, a ja ciągle kręciłem się w kółko. Efekty były znikome. Ale jakieś były. Głównie dlatego, że z większym zaangażowaniem trenowałem na siłowni. I znacząco ograniczyłem słodycze. W takim sensie, że nie towarzyszyły mi już w codziennym życiu. Co najistotniejsze, od tamtego czasu, po dziś dzień, nie wypiłem choćby kropli jakiegokolwiek napoju zawierającego cukier. Wyjątkiem był alkohol. Nie mniej jego spożywanie w moim przypadku zawsze było rzadsze, niż incydentalne.
Jako mały offtop wspomnę o siłowni. Kiedyś była moją małą pasją z młodzieńczych lat. Przy okazji skutecznym lekarstwem na moje kompleksy. Skoro ledwo odrosłem od ziemi, to chciałem chociaż pewnie po niej stąpać. Dopiero nieco później zrozumiałem, że poczucie bezpieczeństwa dają zupełnie inne wartości, niż tylko te fizyczne. Bezgranicznie poświęcając się wędkarskiej pasji, na 10 lat totalnie olałem swoje zdrowie. Nie powiem, że byłem głupi, bo młode osoby, mimo zaniedbań, a nawet otyłości, mogą czuć się dobrze. Do czasu. W moim przypadku granicą okazał się wiek 30 lat.
Na siłownię wróciłem z początkiem 2018 roku. Co ciekawe, wyłącznie ze względu na wędkarstwo. Byłem już tak słaby, że na zawodach zaczynałem przegrywać nie tylko taktyką czy kiepskim losowaniem, ale po prostu wysiadałem fizycznie! To było dla mnie naturalne, że nie mogłem tego zaakceptować. W końcu zawody, to sens mojego życia.
Jako, że siłownia nie była mi obcym miejscem, efekty przyszły szybko. Silne ciało natychmiast poprawiło moje możliwości. Nad wodą fizycznie czułem się pewniej, niż nigdy dotąd. Silne (stabilne) ramiona, to m.in. mega atut przy nęceniu procą. Wprawne oko zobaczy, że ten spocony Grubasek ze zdjęcia, to nie tylko sama woda i tłuszcz. Na ławce w szczycie ulaństwa pewnie wyciskał 140 kilogramów.
Oczywiście Grubasek nigdy nie zastanowił się czy jego nędzne ciało, po latach wyczynowego kanapingu, w ogóle nadaje się do takich przeciążeń. Nie pomyślał, że te żelastwo dźwigają nie tylko mięśnie, ale też kości i stawy. Te same, które w procesie jego zaawansowanej ruchowej wstrzemięźliwości uległy znaczącej biodegradacji. Niestety, jak większość świeżaków kształcił się w szeroko zasięgowych pop-mediach sportów siłowych. Jak mantrę słyszał o progresowaniu z ciężarem, jako jedynej słusznej drodze. W efekcie doznał wielu kontuzji, które do dziś go ograniczają.
Siłownia przesadnie postrzegana jest jako atrybut zdrowego stylu życia. To do niej trafiają tłumy ludzi z postanowieniem transformacji. Najczęściej ludzi zupełnie nieświadomych. Z mojej perspektywy, to najgorsze miejsce (choć lepsze, niż żadne), związane z aktywnością, w jakie może trafić skrajnie zaniedbana osoba. Szczególnie na początku zmiany i szczególnie z dużą nadwagą. To miejsce, które krótkofalowo daje najmniejsze efekty. Dlatego, że ten najczęściej oczekiwany (spadek wagi), wbrew pozorom nie jest kompatybilny z treningiem siłowym. Jednocześnie trudno o aktywność, dla osoby początkującej, niosącą ze sobą większe ryzyko poważnego urazu. Ostatecznie brak efektów (błędnie założonych) i ewentualne kontuzje sprawiają, że ego poległej osoby utwierdza ją tylko w przekonaniu: „no i po co ci to było?!”
Nadmierny ciężar własnego ciała, sam w sobie stanowi ogromne obciążenie. Jego przenoszenie z punktu A do stopniowo coraz bardziej oddalonego B, to najlepszy możliwy prozdrowotny trening. I to pod każdym względem. Szkoda, że sam tak długo z niego nie korzystałem. Natomiast siłownia, to warsztat dla świadomych i cierpliwych inżynierów własnego ciała. Boleśnie weryfikuje emocje.
Wracając do głównego wątku. Wspomniałem, że moja transformacja przemierzała drogę prób i błędów. Tutaj doprecyzuję – spontaniczną drogę. I tak pod koniec 2020 roku zaraziłem się kleniozą – fascynacją łowienia kleni. Jak wiadomo, jest to aktywna forma wędkowania. Wiąże się z przemierzaniem sporych dystansów, zazwyczaj w niełatwych warunkach. Do tego operowanie wędką, ciągłe nęcenie, utrzymanie odpowiedniej pozycji i koncentracji, to jest realny wysiłek. A że nad rzeką byłem, kiedy tylko mogłem…
Po wcale niedługim czasie okazało się, że moja waga zaczęła spadać. Samopoczucie zmieniać na lepsze. Miałem znacznie więcej energii. Z każdym wypadem moja kondycja była coraz lepsza. Już nie dyszałem jak lokomotywa. To była taka samonakręcająca się spirala. Ryby i związana z nimi przygoda ciągnęły nad rzekę. Pokonywane kilometry poprawiały zdrowie. A otaczająca przyroda i spokój uzależniały. Nie tylko mnie, ale i mojego ego-zwierzaczka. Kleniowe eskapady stały się jego ulubionym zajęciem.
Po półrocznej pandemii kleniozy skurczyłem się o 10 kg. Bez żadnego wysiłku, bez spinania przysłowiowej plandeki na żuku. Fizycznie czułem się świetnie. Zacząłem to doceniać. Nie chciałem już wracać do tego co było. Jadłem bardziej świadomie. Nie jakoś fit, ale też nie tak beztrosko jak wcześniej. I co najważniejsze, zrozumiałem, że nie powinienem polegać na sile woli. Łatwiej jest stwarzać sobie takie warunki, w których po prostu nie jest potrzebna. Od tamtej pory wracałem do mieszkania, w którym już nigdy nie było żadnych słodyczy.
Potem tradycyjnie ruszył sezon zawodów. Sezon ciągłych wyjazdów. Mój ego-zwierzaczek szybko przypomniał sobie o kulinarnych urokach wędkarskiej turystyki. Znowu musiałem używać siły woli, która z biegiem czasu znowu przegrywała. Po kilku wyjazdach i ewidentnym regresie formy, świadomy swojej słabości, wypracowałem pewien kompromis. Mianowicie: „jedz co chcesz (poza słodyczami), ale każdego wieczora rób kilku kilometrowy spacer”. Zamysł był taki, aby te dwie wewnętrzne siły nie musiały się już zwalczać. Zwierzaczek zajadał się smakołykami, a siła woli w całości koncentrowała się na tym codziennym spacerze. I tak to faktycznie działało do końca minionego roku.
Efekt? Przez te pół roku moja waga spadła o 2 kg. Tylko i aż. Kwestia perspektywy. Bo gdyby z tego okresu zabrać około 500 km przemierzonych spacerów… No właśnie. Ostatecznie bilans oddał charakter kompromisu.
Za mną było już łącznie 18 miesięcy, odkąd postanowiłem pożegnać się z Grubaskiem. Przez cały ten czas schudłem 12 kilogramów. W liczbach nie wyglądało to imponująco. Wręcz słabo. Ale z drugiej strony, mimo wszystko dokonałem progresu. Poza tym byłem w pełni świadomy, czym różni się szybkie i bezmyślne gubienie kilogramów, od mozolnego wyzbywania się nagromadzonego latami smalcu.
W międzyczasie gdzieś przeczytałem, że w skali dwóch lat, aż 90% odchudzających się osób powraca do pierwotnej lub wyższej wagi. Fakt, że mam szansę zaliczyć się do tej mniejszości, wpłynął na mnie motywująco. Ale tylko tak lekko, na zasadzie: ooo to już będzie coś!
Natomiast tuż przed sylwestrem pojawił się wywiad Górka na kanale Przygód Przedsiębiorców. Widok jego okrągłej twarzy, która ledwo mieści się w obiektywie, okazał się dla mnie zbawienny. Można powiedzieć, że lekko się wk*****em. W głębi krzyknąłem: „Kacper, koniec tego! Koniec akceptowania tych żałosnych słabości! Koniec tego niańczenia!”. Oczywiście to była tylko emocja. Nie mniej tym razem, padła już na świadomy grunt. Była impulsem do głębszych przemyśleń.
Wtedy dokładnie przeanalizowałem sobie te ostatnie półtora roku. Wniosek był taki, że moja intencja, wobec siebie samego była szczera. Mam wspaniałe życie i chcę, by trwało jak najdłużej. Wtedy zastanowiłem się, co to tak naprawdę oznacza? Co to jest te najdłużej? Już nie pamiętam, jak dokładnie to było (takie są właśnie emocje), ale postawiłem sobie konkretny, wielki i nieracjonalny cel. Mianowicie żyć 105 lat! Nie 100, bo tego wszyscy wszystkim życzą, i zazwyczaj nie wynika to z intencji.
Ten absurdalny cel stał się kolejnym impulsem, jeszcze bardziej pogłębionym. Z dnia na dzień całkowicie obrócił moje myślenie. Wepchnął je w skrajność, w której nie ma już kompromisów. A te wewnętrzne kompromisy zawsze były pewnym ustępstwem dla mojej słabości. Czy da się żyć 105 lat będąc słabym człowiekiem? Szczerze mówiąc, to nie wiem. Ale uznałem, że nie jest to możliwe.
W toku głębszej analizy, zacząłem zastanawiać się, co tak naprawdę w życiu mi się udaje i dlaczego. Doszedłem do wniosku, że skutecznie wychodzą mi dwie rzeczy. Pierwsze, to te związane z tym, co po prostu lubię. Drugie to te, które spontanicznie wypracowałem. I nawet jeśli ich nie polubiłem, to one polubiły mnie. A potem uzależniły. Natomiast wspólnym mianownikiem (tym dlaczego się udaje) było działanie.
Na przykład te codzienne spacery. Z biegiem czasu stawały się dla mnie coraz bardziej naturalne. Potrzebowałem coraz mniej siły woli. Aż w końcu dostrzegłem, że mój organizm już nie mógł bez nich funkcjonować! Późnym popołudniem, kiedy coś odwlekało spacer, czułem jak spada mi energia, a w środku wszystko zaczyna dosłownie jakby gnić. Już nie potrzebowałem chęci. Ego-zwierzaczek każdego dnia głośno szczekał. W dupie miał kanapę, chciał wyjść i po prostu chodzić!
Wtedy zrozumiałem, że moje słabości, są tak naprawdę złymi nawykami. Zachciankami mojego wewnętrznego zwierzaczka. Zrozumiałem, że te potrzeby nie wynikają z jego charakteru. On z natury nie jest ani głupi, ani mądry. Nie ma swojej tożsamości. Jest tym co poznał. Jego charakter to warunki, w których się wychował.
Kiedy uświadomiłem sobie jego istnienie, zrozumiałem, że zamiast z nim walczyć, mogę go wychować. Uświadomiłem sobie, że zamiast za nim biegać, mogę go prowadzić. I to na krótkiej smyczy!
Mam nadzieję, że teraz rozumiesz co miałem na myśli, pisząc: „z biegiem czasu ten proces staje się coraz łatwiejszy. Przechodzi energetyczną transformację. Najpierw to my, nasza siła woli jest jego paliwem. Ale potem, nawet nie wiemy kiedy, role się odwracają. To proces staje się źródłem naszej energii. I co jest najpiękniejsze – w zamian nie oczekuje niczego! Nie chce naszej woli, chce po prostu trwać. Naszym zadaniem pozostaje tylko to umożliwić. Takie życiowe symbiotyczne perpetuum mobile”.
Proces zmiany nawyków kończy się metaforyczną śmiercią dotychczasowego życia. W jego miejsce przychodzi nowe. Inne. W nim nie ma już tylu słabości, jest większa świadomość i przede wszystkim poczucie własnej sprawczości. Zdrowie i zaufanie do samego siebie dostaje się w pakiecie. Już nigdy nie trzeba się odchudzać. Siła woli nie jest już potrzebna. Jednocześnie, wytrenowana w procesie zmian, jest o wiele potężniejsza. Zamiast napięcia i stresu, daje poczucie spokoju i bezpieczeństwa.
Na koniec przytoczę jeszcze kilka faktów z życia tego małego Szczurka. Dzień zawsze rozpoczyna od godzinnego spaceru. Pogoda nie ma znaczenia. Ma na to czas, bo wstaje wcześnie. Nie później, niż o 5:00. Każdego dnia przemierza chociaż kilkanaście kilometrów. A jeśli tylko może, znacznie więcej. Jest od tego uzależniony. Im dłużej to trwa, tym jest gorzej. Tylko czas i poczucie obowiązków go ograniczają. Je bardzo dużo. Dużo więcej, niż Grubasek. W zasadzie to nie je, a odżywia się. Jego ciało nie toleruje przetworzonego jedzenia, potrzebuje żywności. To wszystko dostarcza mu niesamowitej energii. Jest szczęśliwy i spokojny o swoją przyszłość. Za niczym nie goni. Po prostu żyje.