Na początku tego roku od mojego serdecznego włoskiego kolegi Alessandro otrzymałem propozycję, aby gościnnie wystartować w jego drużynie Grizzly Anglers Roma. Jest to klub należący do tamtejszej serie A. W Italii jest to druga liga rozgrywek spławikowych, a ogólna ilość/struktura lig i klubów we Włoszech jest tak przeogromna, że nie sposób wyrazić jej skalę. Pierwsza elitarna liga wyróżnia się tym, że ze względu na dużą ilość startów biorą w niej udział głównie zawodnicy zawodowi, którzy są nie tylko sponsorowani przez kluby/firmy, ale też mają na to czas i są prawdziwymi maniakami tego sportu. Część klubów wygrywających ligi nie przechodzi do wyższej klasy rozgrywek właśnie z powodu ich ograniczonych możliwości.
Ze względu na odległość (średnio 2000 km) i napięty grafik oczywistym było, że mogłem sobie pozwolić na tylko jedną podróż do Italii. Problemu z wyborem nie miałem. Terminowo pasowały mi tylko jedne zawody – nad legendarnym zbiornikiem Lago di Corbara. Ucieszyłem się, bo właśnie tam najbardziej chciałem pojechać.
Do Corbary dotarłem we wtorek 1 października. Na miejscu przywitał mnie Alessandro i resztę dnia spędziliśmy na wędkarskiej pogawędce. Niestety nie mogło być ze mną Basi, stąd ta relacja musi zastąpić film, który pierwotnie był w naszych planach.
Lago di Corbara pierwszy raz zobaczyłem w środowy poranek. Położenie i przyrodniczy charakter jeziora zrobiły na mnie spore wrażenie. Ze względu na duże odległości i różnice pomiędzy sektorami, zawodnicy na długo przed zawodami znali już strefy (zony), w których będą rywalizowali. W każdej zonie były po dwa 10-osobowe sektory. Na podstawie uzyskanych informacji do końca tygodnia miałem łowić w strefie A.
Pierwszy trening pokazał, że Corbara to swoista zupa rybna. Niestety wędkarsko niezbyt atrakcyjna. Przez lata łowisko to słynęło z ogromnej populacji średnich leszczy, którymi nierzadko uzyskiwano ponad 30 kg wyniki, a rekord łowiska to podobno 50 kg. W tym roku w jeziorze pojawiła się gigantyczna plaga małych karasi i karpików, ważących od 20 do 80 g.
Już po godzinie pierwszego treningu zrozumiałem, dlaczego karpie w skali świata uchodzą za ryby wyjątkowo niepożądane w wodach śródlądowych. W dużym zagęszczeniu to swoiste piranie! 30 gramowy karpik bez problemu wieszał się na haczyk numer 4(!!), na którym znajdowała się rosówka. W normalnych okolicznościach większy wypiera mniejszego, w Lago di Corbara leszcze, których dalej jest tam bardzo dużo totalnie przegrywały konkurencję pokarmową z karpikową szarańczą.
Mimo to środowy trening napawał mnie optymizmem. Złowiłem około 30 leszczy, które bez wyjątku skusiły się na 2-3 twarde ziarna kukurydzy opadające w toni łowiska.
Należy wspomnieć o tym, że na tych konkretnych zawodach metoda odległościowa była jedyną dozwoloną, a minimalny dystans rzutów wynosił 15 m. Większość zawodników łowiła w granicach 20 m, dla mnie ze względu na precyzję nęcenia optymalna była odległość 22 m.
Czwartkowy trening wyglądał w ten sposób, że rozwinąłem sprzęt, przyszła burza, po niej potężny wiatr, zwinąłem sprzęt i pojechałem do hotelu.
Prognozy na weekend wskazywały na bezwietrzną aurę, więc nie było sensu katowania się w zupełnie odmiennych warunkach wymagających zupełnie innych zestawów.
Piątkowy trening to był czas, w którym należało dopracować jak najwięcej detali technicznych i taktycznych. W zonie A leszczy tego dnia było niewiele, zawodnicy łowili maksymalnie do 10 sztuk. Mój główny wniosek był taki, że najlepszym rozwiązaniem dla mnie będzie łowienie wszystkiego „co popadnie”. Złowienie 200 ryb w przeciągu 4 godzin nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Po przeważeniu kilkunastu różnej wielkości karpików okazało się, że ich średnia waga to 60 g. 200 szt x 60 g to było ponad 12 kg + dołowione leszcze (średnio 600-700g) – to powinno dać naprawdę dobry rezultat. W mojej opinii nie było sensu łowić skoblami i wielkimi przynętami, bo to jedynie wydłużało brania i zmniejszało skuteczność. Prawdopodobieństwo złowienia leszcza, na każdą przynętę było tak naprawdę takie samo.
W obranej taktyce utwierdziły mnie również obserwacje innych zawodników. Wydawali się mniej precyzyjni, wolniejsi, ogólnie czułem swoją techniczną przewagę.
Na zawody przygotowałem niestandardowe zestawy. Obciążenie na żyłce było takie jak w systemach przelotowych (około 3 g), natomiast stoper znajdował się nie więcej niż 10 cm za spławikiem. Wcześniej zapomniałem dodać, że w powierzchownej warstwie łowiska znajdowała się inna rybna szarańcza – 20 gramowe bolenie, które atakowały dosłownie wszystko co wpadało do wody. Oliwka, która znajdowała się 70 cm od przyponu miała za zadanie natychmiast sprowadzić przynętę w toń jeziora.
Taktyka nęcenia była bardzo prosta. Mieszanka 2 do 1 leszczowej zanęty Alessandro z gliną wiążącą. Do tego troszkę kukurydzy, ciętych dendroben i kasterów – generalnie wszystkich przynęt bardzo niewiele, by ta na haczyku była jak najbardziej atrakcyjna. Na start 3 litry mieszanki i donęcanie co drugi rzut – takie były założenia.
Późnym popołudniem otrzymałem od Olka wiadomość, której się nie spodziewałem… Mianowicie od początku do końca trenowałem w zonie A, natomiast na zawody przeniesiono mnie do zony B, o której nie wiedziałem dosłownie nic!
Kolejne rozczarowanie nadeszło rano kiedy udałem się na przydzielone mi stanowisko. Znajdowało się ono w zatoczce w najbardziej wciętym w stronę brzegu miejscu. W praktyce kiedy zarzuciłem zestaw był on na wysokości zawodników siedzących na pierwszych stanowiskach mojego sektora (na zdjęciu poniżej strzałką zaznaczyłem położenie mojego stanowiska). Głębokość łowiska w zatoce wynosiła około 70-80 cm, na cyplu prawie 2 m. Ani jeden z moich zestawów nie nadawał się do łowienia w tym konkretnym miejscu. Szybko musiałem zrobić nowe, zupełnie inne.
Kiedy na wędkach wisiały już nowe zestawy byłem spokojniejszy i pogodzony z sytuacją. Niestety… po 10 minutach łowienia okazało się, że karpiki z mojej zatoki są z innego rocznika niż te, które łowiłem na treningach. To były dosłownie 20-30 gramowe sztuki! Na stanowiskach od 1 do 4, które znajdowały się na wspomnianym cyplu zawodnicy wyjmowali już pierwsze leszcze, podobnie kolega z zamykającego stanowiska na przeciwnej burcie zatoki. Kiedy po chwili mój sąsiad po lewej stronie również złowił 3 leszcze poczułem, że moja taktyka w tym miejscu to nieporozumienie. Ponadto moja skuteczność zacinania tejże sieczki była zupełnie inna niż dzień wcześniej kiedy ryby były dwukrotnie większe. Następne pół godziny poświęciłem polowaniu na leszcze. Niestety moja mieszanka i taktyka donęcania sprowadziła tak dużą ilość drobnicy, że o braniu leszcza nie było mowy.
Po pierwszej godzinie w siatce miałem około 15 mikro karpików. Leszcze w sektorze ucichły, a ja nie miałem innego pomysłu niż wrócić do pierwotnej taktyki. Pogodzony z losem łowiłem na luzie i już do samego końca utrzymałem tempo 1 ryby na minutę. Niestety przy 200 drobnych karpikach nie udało mi się dołowić ani jednego choćby przypadkowego leszcza. Moje największe pojedyncze „przyłowy” ważyły po 60-80 g. Ostatecznie z wynikiem niespełna 7 kg zająłem dopiero 7 miejsce w sektorze.
Konsekwencja w realizowaniu taktyki dałaby mi 5 miejsce, do tego choćby jeden bonus i byłbym 3 – to tylko zwykłe gdybanie. Obiektywnie mówiąc z moją zbyt lekką mieszanką prawdopodobnie z żadnego stanowiska w tej zonie nie miałbym szans na w pełni satysfakcjonujący rezultat. W zonie B małe ryby, były za małe, aby moja taktyka mogła być skuteczna.
Na niedzielę nastawiłem się wyłącznie „na grubo”, nie miałem już motywacji i chęci na wariackie szybkościowe łowienie. Najwięcej zmieniłem w zanęcie. Dodałem do niej więcej gliny i całość dosłownie zabetonowałem klejem. Zamierzałem podać znacznie więcej na start i rzadziej donęcać aby nie pobudzać drobnicy.
Rano przekazano mi karteczkę – ponownie z fatalną „wieścią”. Miałem jechać na stanowisko, które pierwszego dnia było wyraźnie najsłabsze w sektorze A… Szczerze mówiąc nie zraziło mnie to ponieważ często jest tak, że najgorsze stanowiska jednego dnia są najlepszymi drugiego.
Druga tura rozpoczęła się dla mnie bardzo pomyślnie. Już w pierwszej godzinie miałem 5 leszczy, a w drugiej dołowiłem kolejnych 5 sztuk.
Kiedy czułem, że jest naprawdę bardzo dobrze stało się coś co trudno wytłumaczyć. Ani ja ani mój sąsiad do samego końca nie złowiliśmy choćby jednego leszcza, a na domiar złego w miedzy czasie z mojej siatki jeden niespełna kilogramowy po prostu sobie wyskoczył i uciekł… Im bardziej w prawo ode mnie tym leszczy było więcej. Mimo to w obranej taktyce dotrwałem do końca łowiąc już tylko pojedyncze samobójcze karpiki, które były w stanie połknąć rosówkę i hak numer 4.
Z wynikiem nieco ponad 8 kg kończę druga turę na przedostatnim miejscu w sektorze. Leszcz „uciekinier” zabrał mi 2 pkt sektorowe co oczywiście było już dla mnie bez znaczenia.
Analizując statystyki z zony, w której się nieoczekiwanie znalazłem można dostrzec, że kluczowe dla wyniku było trafienie w dobrą strefę sektora. Zdecydowany zwycięzca mojego sektora z soboty, łowił w niedzielę dwa stanowiska ode mnie i był dopiero 6. Zdecydowany zwycięzca mojego sektora z niedzieli, łowił w sobotę dwa stanowiska ode mnie i również był dopiero 6. Celowo użyłem słowa trafić, a nie losować, ponieważ karteczkę ze stanowiskiem otrzymywałem od sędziego.
To wszystko nie zmienia faktu, że te zawody jednoznacznie i bezwzględnie przegrałem. Nie potrafiłem w żadnym pozytywnym stopniu przeciwstawić się przeciwnościom losu i to uważam za moją największą porażkę. Zwyczajnie mówiąc nie poradziłem sobie i dostałem od włoskich kolegów solidne wędkarskie lanie – najlepszą możliwą lekcję pokory.
Corbara nauczyła mnie, że nie zawsze umiejętności są najważniejsze, a czasem wręcz nadmierna wiara w nie potrafi ograniczać na innych płaszczyznach. Po latach koncentrowania się na doskonaleniu detali technicznych jest to dla mnie naprawdę cenne doświadczenie.
Oceniając organizację zawodów to była taka jak powinna być. Bez nadętych celebrujących głupoty działaczy, bez zbędnych i upierdliwych sędziów, wszystko na luzie i bardzo podobne do tego co znam z zawodów w Czechach. Ponadto odniosłem wrażenie, że dla włoskich kolegów sport wędkarski mentalnie ma naprawdę duże znaczenie. Znacznie bardziej niż my przeżywają zarówno sukcesy jak i porażki.
Na koniec chciałbym serdecznie podziękować Alessandro za to, że mogłem tam być i spędzić wyjątkowy dla mnie czas. Zawody przegrałem, ale zdobyłem nowe bezcenne doświadczenie. Olek, jeszcze raz bardzo Ci dziękuję!
Kacper Górecki