Działy tematyczne

Łowienie kleni na spławik i chleb | poradnik od A do Z

Łowienie kleni na przepływankę, to druga obok spławikowego wyczynu forma wędkarstwa, która bezpośrednio wpłynęła na to, jak wygląda moja codzienność. O ile całe moje życie jest w zasadzie od zawsze determinowane kalendarzem startów, o tyle kleniowe wypady idealnie wypełniły jego lukę pomiędzy późną jesienią i wiosną. Wcześniej ten czas zajmowały mi treningi doskonalenia zawodniczych umiejętności. No i oczywiście łowienie podlodowe, które w ostatnich latach stało się dość epizodyczne.

O tym, że duże klenie łowi się na chleb wiedziałem od dawna, i w przeszłości nieraz tego próbowałem. Efekt zawsze był ten sam – zero ryb i poirytowanie ciągle spadającą z haczyka przynętą. Przyczyną mojej nieudolności był fakt, że nie poświęciłem temu należytego czasu i uwagi. Liczyłem na szybkie efekty, bez zainwestowania kapitału cierpliwości w naukę.

Łowienie typowo rekreacyjne, odkąd poznałem emocje wędkarskiej rywalizacji, nigdy mnie szczególnie nie angażowało. Zamiast iść na „zwykłe ryby”, wolałem ogarniać sprzęt na kolejne zawody. Dopiero, kiedy pandemiczne względy pozbawiły mnie nadziei na rychłe starty, zacząłem szukać alternatywy.

Przypomniałem sobie, że kiedyś kilka razy łowiłem stickiem i bardzo mi się to podobało. Tak więc, zgłębienie tej metody, okazało się moim pierwszym alternatywnym pomysłem. Natura każdego wyczynowca uwielbia, jak dopracowywane detale decydują o skuteczności. I kiedy dostrzegłem, że stick ma w sobie mnóstwo wyczynowego charakteru, natychmiast pochłonął całą moją uwagę! Dodatkową wartością tej metody, jest niebywała frajda, wynikająca z jej finezji. Swoją drogą, od tego czasu, fascynują mnie angielskie zawody rozgrywane na dzikich rzekach. Tam, to natura wytycza stanowiska, a te determinują najbardziej efektywne metody, którymi często są stick i waggler! W przyszłości chciałbym wziąć udział w takich zawodach, dlatego regularnie staram się doskonalić swoje umiejętności.

Pochłaniając angielskie media wędkarskie, nasycone wiedzą o rzecznej przepływance, szczególnie publikacje Dave’a Harrella, często napotykałem na materiały poświęcone łowieniu na chleb tostowy. Stwierdziłem, że jeśli w sticku wszystkie wskazówki Dave’a okazywały się efektywne, to dlaczego by nie spróbować złowić klenia na chleb…?

Pierwsze moje próby generalnie przypominały te sprzed lat. Przez dłuższą chwilę irytowałem się brakiem czucia chleba w roli przynęty, a później po prostu łowiłem na pinki. Wszystko się odmieniło, kiedy na trzeciej kolejnej wyprawie, w pierwszym rzucie, niespodziewanie zaciąłem pięknego klenia! W kilka sekund przegrałem, wtedy jeszcze nierówną walkę, ale poczułem ten smak przygody! Do końca tej wyprawy brania już nie miałem, ale za to pierwszy raz konsekwentnie łowiłem na chleb.

No i tak zaczęła się moja „klenioza”!

Odbiła mi totalna palma na punkcie biegania za kleniami. Do tego stopnia, że dosłownie każdego kolejnego dnia zasuwałem nad Łynę, aby chociaż przez godzinę popływać zestawem.

Szybko dostrzegłem, że to łowienie daje dużą elastyczność wpasowania się w wolny czas. Dojście na łowisko oznacza niemal natychmiastową możliwość oddania pierwszego rzutu. Tak samo zakończenie i zwinięcie sprzętu, nie angażuje nawet dłuższej chwili. Można śmiało powiedzieć, że to taki jakby „spławikowy spinning”!

Klenioza wywarła we mnie tak wielkie emocje, że minionej zimy tylko na chwilę wszedłem na lód, by po chwili z niego zejść i pojechać nad Łynę… Klenie złowiłem nawet między pływającymi krami, w mrozie przekraczającym -10 stopni!!!

Co ciekawe, przy odrobinie wprawy, zaparcia i odpowiednio wysuszonym przez mróz powietrzu, jest to jak najbardziej realne. Największym wyzwaniem jest wysoka wilgotność połączona z niewielkim mrozem – wtedy łowienie staje się naprawdę uciążliwe. Ogólnie przepływanka w pełni zimy technicznie jest ekstremalnie uciążliwa. Podobnie jak brodzenie w śniegu do pasa, co akurat w moim przypadku nie oznacza, że opady śniegu musiały być jakieś szczególnie duże…

Ale najważniejsze – ten cały trud staje się mega przygodą, kiedy w zimowej aurze zatniemy ponad 40 cm kluchę… NIESAMOWITE przeżycie!!!!!!!!!

Owocem tej fascynacji są zdobyte doświadczenie i umiejętności. Myślę, że jest to właściwy moment, aby tą wartością móc się podzielić.

Co prawda, moją wiedzę zawarłem już w opublikowanych na Górek TV filmach. Ale jak to w filmach, jest ona dość mocno rozproszona i często wyrwana z kontekstu. Natomiast tutaj chcę stworzyć solidny poradnik o” łowieniu kleni na chleb – od A do Z”.

Tak więc, po przydługawym wstępie, przejdę wreszcie do konkretów.

Sprzęt

Zestawienie sprzętowe w tym przypadku z jednej strony jest banalne, a z drugiej, każdy źle dobrany element będzie znacząco obniżał naszą skuteczność. W tej metodzie efektywność jest trochę zero-jedynkowa, tak jak w moich wspomnianych początkach. Nieraz dostaję wiadomości, których treść jest mniej więcej taka: „robię wszystko jak pokazujesz, ale nic nie łowię”. Najczęściej okazuje się, że to „wszystko”, to duże uogólnienie, a sukces jednak tkwi w szczegółach.

Wędka

Do kleniowej przepływanki używam zarówno odległościówek jak i bolonek, o długości 4,5 – 5 m. Oczywiście na dużej rzece uzasadnione będą dłuższe wędki, a na nizinnym „ciurku”, szerokości rowu melioracyjnego, wystarczą te niespełna 4-metrowe.

Fundamentalnie kij powinien być mocny i szybki. Tylko taki pozwoli na dynamiczne zacięcie w tzw. tempo – zazwyczaj agresywnego i szybkiego brania. Hol klenia, przynajmniej w pierwszej fazie, musi być bezkompromisowy. I tutaj delikatna wędka nam nie pomoże.

Bardziej logiczna i praktyczna wydaje się bolonka. Jednak ma ona jedną i jedyną wadę. Mianowicie niewielką ilość przelotek, zazwyczaj średniej jakości. Nie stanowi to problemu, kiedy łowimy ciężkim 8-gramowym zestawem, a w powietrzu nie ma wiele wilgoci. Jeśli jest inaczej tzn. siąpi deszcz, wtedy blank bolonki staje się swoistym lepem na lekką żyłkę, w skrajnych przypadkach zupełnie uniemożliwiając łowienie.

To co jest wadą bolonek, jest jednocześnie zaletą odległościówek. Żyłka w gęsto osadzonych przelotkach, idzie w nich jak po przysłowioym sznurku. Jest to szczególnie ważne, kiedy na kołowrotku mamy stosunkowo nie małą średnicę: 0,18-0,20 mm. Poza tym, odległościówki są szybsze i ogólnie przyjemniejsze w użytkowaniu.

Te najodpowiedniejsze będą opisane jako cw. 10-30 g, choć 8-25 g też powinny dać radę.

Kołowrotek

Żaden ze mnie specjalista w tym zakresie, więc rozwodzić się nie będę. Od lat używam Mivardi Daemon’y, które oceniam jako solidne i niezawodne. Poza tym, co jest dla mnie ważne w kontekście odległego wypuszczania zestawu – bardzo szybko zwijają żyłkę. Koneser-teoretyk pewnie by się w nich do czegoś przyczepił, ale ja użytkowo tych mankamentów nie dostrzegam.

Żyłka

I teraz dotarłem do ekstremalnie ważnego elementu, który pozornie takim się nie wydaje. Też tak myślałem, dopóki nie zacząłem dostrzegać różnic w łatwości prowadzenia zestawu, w zależności od zastosowanej żyłki! Mam na myśli zarówno jej rodzaj jak i średnicę. Wydawać by się mogło, że każda nietonąca żyłka będzie dobra. Okazuje się jednak, że to za mało, bo ta musi być jeszcze jak najlżejsza.

Każdy kto łowił przepływanką / wypuszczanką na dużym dystansie, wie jak ważne jest to, aby żyłka pomiędzy szczytówką i spławikiem układała się możliwie najbardziej liniowo. To wymaga częstego jej korygowania, poprzez płynne oderwanie od powierzchni wody i ponowne liniowe ułożenie. W przeciwnym razie nie mamy kontroli nad zestawem, i tym samym nie możemy go właściwie poprowadzić. Im żyłka jest twardsza i cięższa, tym bardziej „klei się” do wody i trudniej jest ten zabieg przeprowadzić. W konsekwencji nerwowo poruszamy zestawem, zaburzając jego płynną pracę. Z chlebem na haczyku ma to jeszcze większe znaczenie, bo każde szarpnięcie spławikiem, to ryzyko zerwania i tak trzymającej się „na słowo honoru” przynęty.

W tym miejscu z pełnym przekonaniem i odpowiedzialnością mogę polecić żyłkę BOLO sygnowaną naszą marką. Jej właściwości na tyle szczegółowo wymieniłem w opisie produktu, że trudno mi tutaj cokolwiek dodać. W każdym razie, kto spróbuje tej żyłki, zrozumie wspomnianą wyżej różnicę.

Do łowienia kleni w grę wchodzą tylko dwie średnice: 0,18 i 0,20 mm. Mimo, że na papierze różnica między nimi jest niewielka, to jednak dość wyraźnie odczuwalna podczas prowadzenia zestawu.

Osiemnastka jest lżejsza i tym samym „łatwiejsza w obsłudze”. Niestety w tym przypadku, coś jest kosztem czegoś. Kiedy na przyponie damy wysokiej klasy żyłkę 0,148 (np. Nylon Premium), to mimo węzłów, na zaczepie może okazać się mocniejsza, niż ciągle szorowana w przelotkach 0,18. Bardzo lekka żyłka sama w sobie, też nigdy nie będzie tak pancerna, jak topowe przyponówki.

No więc 18 czy 20?

W moim przypadku czynnikiem najbardziej determinującym wybór, jest stopień trudności prowadzenia zestawu, uzależniony przede wszystkim od wiatru. Kiedy wieje z prądem tj. w dół rzeki – wolę użyć 18stkę i odpowiednio cięższy zestaw, np. normalnie 4 g byłoby ok, a ja zakładam 6, nawet 8 g. Nie boję się 0,13 na przyponie, bo przy tej średnicy dobra żyłka ma już dość mocy, aby walczyć z ponad półmetrowym kleniskiem.

20stka na kołowrotku mimo wszystko jest dla mnie standardem. Ta grubość ma już dość mocy, aby w twardych zaczepach łatwo zrywać haczyki. Jest też znacznie bardziej odporna na eksploatację, nawet mocno „zmęczona” powinna dać radę.

O ile w odległościówce żyłka nawinięta pod rant szpuli, to moim zdaniem nic dobrego, o tyle w wypuszczance jest to wskazane. W tej metodzie nie rzucamy daleko, stąd ryzyko „zeskoczenia” zwojów jest znikome. Natomiast daleko zestawem płyniemy i ważne jest, by żyłka możliwie swobodnie schodziła z kołowrotka. Nawiniętą wysoko pod rant, łatwiej jest kontrolować, dociskając / odpuszczając szpulę palcem.

Fabryczny odcinek 300 m można wykorzystać dwojako.

Pierwszy, oczywisty sposób: podzielić na pół i nawinąć z wcześniejszym podkładem. Kiedy stwierdzimy, że żyłka swoje już przeszła, po prostu zamieniamy ją na świeżą. Ważne jest właściwie „utrafić” z ilością podkładu, aby po nawinięciu odcinka 150 m, dalej nie brakowało kilku mm do rantu.

Drugi sposób, to przewijanie całości żyłki, tj. 300 m z jednej szpuli kołowrotka na drugą. A to po to, by na zewnątrz dać świeży nieużywany odcinek, a pod spód schować ten wyeksploatowany.

Spławik

Ze spławikami jest tak, że dużo w tym zakresie można zarówno upraszczać, jak i komplikować.

Zacznę od uproszczenia. Jeśli wybierzemy jeden z tych spławików: Stick Chub, Stick Bread, Balsa Missle, Avon, Loafer w zakresie od 4 do 8 g, to w zupełności nam wystarczy! Ich wspólnym mianownikiem są wyporność i pływalność obszernej anteny. Tylko taka jest w stanie „udźwignąć” dużą i oporną dla wody przynętę, jaką jest kawałek chleba.

Jednak, jeśli chcesz się „wyspecjalizować”, to polecam dwa typy spławików.

Pierwszy „ala boloński”, czyli z wyodrębnionym korpusem, anteną i kilem. Takim jest Stick Bread, który pierwotnie zaprojektowałem do łowienia na krążki chlebowe. W praktyce okazało się, że ten spławik doskonale sprawdza się także do znacznie większych płatków chlebowych.

Jego długa i wyporna antena zwiększa szansę rozróżnienia „źródła brania” tzn. ryby i zaczepu. W ten sposób zamiast „ciąć” wszystko, jestem w stanie zareagować na fałszywą sygnalizację – lekkim przytrzymaniem zestawu i przepłynięciem przynętą nad podwodną zawadą. W efekcie pustych zacięć jest mniej, i tym samym w łowisku generuję mniej niepożądanego hałasu.

Stick Bread do łowienia na krążki wyważam tak, aby z wody wystawała cała antena, wraz z naciągniętym na nią czarnym igielitem. Jeśli ten sam zestaw ma mi służyć do płatków chleba, należy go odciążyć o około 0,4 g, czyli zdejmując np. dwie śruciny nr. 4. Jako, że łatwiej jest założyć, niż zdjąć śruciny, robiąc zestaw pozostawiam go niedoważonym z myślą o tej większej przynęcie.

Drugi typ, to kleniowo-chlebowy klasyk, taki jak wzorowany na angielskich spławikach – Stick Chub. W spokojnym nurcie jego jedyną przewagą, nad wyżej opisanym, będzie lepsza widoczność na dużym dystansie. Natomiast w płytszych i szybkich rzekach, spływ takiego wyostrzonego cygara będzie stabilniejszy, a agresywne ataki kleni lepiej sygnalizowane tzn. był spławik i go nie ma!

W kontekście krążków należy go wyważać do czerwonej końcówki, natomiast do płatków powinna wystawać cała antena, wraz z naciągniętym igielitem.

Ostatecznie w kontekście doboru spławika, najważniejszy nie będzie jego kształt, a wielkość (wyporność) i wynikający z niej ciężar zestawu. Zakładając stosunkowo grubą żyłkę na kołowrotku, dystans łowienia i priorytetowe znaczenie kontroli nad przynętą – spławik lepiej, żeby był za duży, niż za mały.

Spławiki 3-4 g będą dobre albo w płytkiej, albo leniwie płynącej rzece. W niekorzystnym wietrze 5-6 g, to taki minimalny standard. Tam gdzie rzeka jest bardziej rozległa, głębsza i szybsza, lub kiedy warunki są naprawdę trudne – 8 g będzie optymalne. W mojej praktyce wygląda to tak: jeśli czuję, że brakuje mi kontroli nad spławikiem, to wtedy zmieniam go na większy kaliber.

Zestaw na klenie

Jego budowa i schemat są bardzo proste, tak jak na poniższych dwóch przykładach.

W przeciwieństwie do innych metod, tutaj precyzja wyważenia spławika nie jest aż tak istotna. Wszystko montuje się na solidnych „gabarytach”, stąd przygotowanie takiego zestawu nad wodą, to dosłownie kilka minut. Jednak z praktyki wiem, że mimo wszystko lepiej zrobić go w domu, i nie tylko jeden, a chociaż kilka. Po pierwsze, często zmieniają się warunki łowiska. A po drugie, nad wodą możemy zdziwić się brakiem jakiegoś niezbędnego elementu np. silikonowych igielitów. Do tego w zimnie i wilgoci wiązanie czegokolwiek jest po prostu nieprzyjemne, wręcz frustrujące.

Zestaw robię nie dłuższy niż 1,5 m. Łączę go z żyłką kołowrotka za pomocą niezawodnego węzła baryłkowego. Krótki zestaw jest po to, aby spławik zawsze znajdował się na żyłce z kołowrotka, nad węzłem.

Jeśli na zaczepie przypon okaże się za mocny, to zawsze jest szansa, że zerwanie nastąpi na łączeniu żyłek, i tym samym chociaż uratujemy nasz spławik.

To z czego zrobimy główne obciążenie nie ma istotnego znaczenia. Używam to, co mam pod ręką. Niewielką przewagą użycia 3-4 dużych śrucin, względem jednej oliwki / kulki, jest mniejsza „hałaśliwość” podczas wpadania do wody. Nie mniej ta, i tak zależy przede wszystkim od techniki rzutu – przed wpadnięciem do wody, zestaw powinniśmy w ostatniej chwili zastopować (tak jak w odległościówce). Kiedy go na napiętej żyłce wyprostujemy – plusk będzie nieporównywalnie mniejszy.

Obciążenie sygnalizacyjne robię ze śrucin nr. 4. Muszą być co najmniej dwie. Łowiąc na płatki chleba, obie skupiam pod przyponem.

Natomiast, kiedy zakładam znacznie mniejsze krążki, wtedy jedną śrucinę daję pomiędzy przypon i obciążenie główne – tak jak na powyższym diagramie.

W angielskiej prasie, w kontekście przyponów „chlebowych”, rzadko ktokolwiek wspomina o mniejszej średnicy jak 0,18 mm… Można z tego wyciągnąć wniosek, że większość treści pochodzi albo od osób związanych z wędkarskim biznesem, albo w tamtejszych rzekach nie ma zaczepów, albo ich przyponówki są jakieś słabsze. To po prostu musi kończyć się zrywaniem spławików!

Z mojej praktyki 0,148 to absolutny maks, a 0,128 bez problemów daje radę. Poza tym, nie można zapominać, że pierwotnie skuteczność tej formy przepływanki wynika z naturalnej prezentacji przynęty. Gruby przypon napewno temu nie sprzyja.

Klenie wbrew pozorom nie są wybitnie silnymi rybami, większość energii tracą zaraz po zacięciu. Wtedy przez chwilę są prawdziwymi wariatami! I tutaj amortyzacyjną „robotę robi” przede wszystkim rozciągliwość bardzo długiego, zazwyczaj kilkudziesięcio-metrowego odcinka żyłki. Jednak każda kluska w swoim DNA ma zapisany niesamowity spryt. Kleń nawet umęczony, tuż przed podebraniem, wykrzesa z siebie resztki sił, aby dosłownie wbić się w jakieś chaszcze.

I w takich okolicznościach grubszy przypon faktycznie zwiększa nasze szanse na wyszarpanie klenia z traw, a przy odrobinie szczęścia nawet i gałęzi.

Do płatków chleba stosuję haczyk im110 w rozmiarze 10. Wbrew pozorom, to nie jest jakiś szczególnie pancerny skobel. Wręcz przeciwnie, jest lekki, dość elastyczny i baaardzo kąśliwy.

Kute, pancerne haki mi osobiście się nie sprawdzały. Klenie prawie zawsze biorą bardzo daleko, żyłka jest rozciągliwa, wędka elastyczna, i tym samym energia zacięcia realnie jest niewielka. Dlatego grube haki często odbijają się, lub nie osadzają wystarczająco mocno. Za to im110 jest niczym żądło, które wkłuwa się dosłownie na dotyk! Jego elastyczny drut sprawia, że czasem udaje się wyjąć ryby, które są bardzo delikatnie zapięte.

Haczyki do krążków powinny być znacznie mniejsze, stąd proporcjonalnie ich drut musi być grubszy i mocniejszy. Nie zapominajmy, że potencjalnie będziemy musieli zmierzyć się z dużą rybą. Wybór tutaj jest szeroki. Odpowiednie będą m.in.: im67 nr. 14, im110 nr. 16, katana 1041 nr. 12 i w tym samym rozmiarze colmic b957.

Ustawiając grunt na zestawie, najważniejsze jest uniknięcie w pierwszych rzutach – twardego zaczepu!

Nie możemy dopuścić do tego, aby żerującego klenia spłoszyć, nim jeszcze będzie miał szansę zauważyć naszą przynętę. Dlatego grunt należy zwiększać stopniowo, z każdym kolejnym rzutem. Do momentu, aż spławik wyraźnie zasygnalizuje kontakt zestawu z dnem – będzie wychylał się z prądem rzeki, delikatnie podskakiwał lub się przytapiał.

Klenie są wyjątkowo mobilne, o czym świadczy choćby sam sposób ich nęcenia. Dlatego ustawienie gruntu ma znaczenie głównie w kontekście prezentacji przynęty. W pełni zimy ryby te raczej trzymają się dna. Mając pewność, że w łowisku nie ma zaczepów, lub na sam koniec obławiania miejscówki – często zestaw mocno przegruntowuję. Wiosną, kiedy klenie są już aktywne, zdecydowanie wolą żerować nad dnem.

Innymi słowy, dobór właściwego gruntu, to kwestia intuicji i ciągłego poszukiwania.

Pozostały sprzęt

Nad rzekę zabierajmy ze sobą tylko to, co jest niezbędne. W moim przypadku są to: wiaderko w roli nosidełka, nabierak do wody (może służyć jako pojemnik na zanętę), ręcznik (którego jak widać po moich spodniach używać nie potrafię) i możliwie najmniejszy pojemnik na akcesoria (zestawy, haczyki, żyłka przyponowa, easy loop z wypychaczem, gotowe przypony, śruciny nr. 4, kilka zapasowych oliwek, wykrojniki do chleba).

W roli praktycznych pojemników (na zanętę i akcesoria) sprawdzą się również obszerne worki strunowe.

Do tego dochodzi możliwie najbardziej poręczny podbierak np. matnia + szczytowy element sztycy.

Zanęta

Jako, że znacznie łatwiej jest pokazać, niż opisać przygotowanie chlebowej zanęty – poniżej wklejam film, w którym cały ten proces szczegółowo omawiam. Po kliknięciu powinien pojawić się fragment dotyczący tego właśnie zagadnienia.

Moim zdaniem, rozmoczony chleb w każdym przypadku będzie skuteczny.

Natomiast ten w formie roztartego puchu powinien być lepszy w okresach, kiedy o klenia jest bardzo trudno, czyli m.in. w pełni zimy. Przede wszystkim robi więcej zamieszania (intensywniejszą smugę), a jednocześnie takimi drobinami, pojedyncze ryby wolniej się nasycają.

Skutecznym kleniowym dopalaczem jest niewielki dodatek serowej zanęty. Może pomóc w zimnej i mętnej wodzie. Szczególnie, jeśli spełnieniem naszych oczekiwań będzie choćby jedno branie.

Dość istotna jest konsystencja tego, czym nęcimy. W spokojnym i niezbyt szybkim nurcie, chleb powinien mocno się rozpraszać. W zależności od jego formy, regulujemy to albo lżejszym uciśnięciem, albo większym stopniem rozmoczenia. Analogicznie, w bystrym nurcie chlebowy puch trzeba ściskać mocniej lub w przypadku chleba moczonego – wycisnąć z niego więcej wody.

Taktyka

W przytoczonym filmie dość dokładnie omówiłem taktykę nęcenia, natomiast poniżej nakreślę moje ogólne „podejście”.

W lodowatej wodzie potrzeba znacznie więcej czasu, aby klenia wywabić z jego ukrycia i skłonić do żerowania w nurcie rzeki. Innymi słowy najpierw musimy „zbudować łowisko”, podchodząc do tego z odpowiednim wyczuciem.

To sprawia, że zimą obławiam tylko kilka miejsc, ale wybieram te najbardziej obiecujące, i poświęcam im znacznie więcej czasu. Idea budowania łowiska jest bardzo prosta – klenia musimy najpierw zwabić, a potem złowić… W teorii oczywiste, w praktyce niekoniecznie!

Kluczowe jest bardzo oszczędne, ale częste i regularne donęcanie malutkimi porcjami. Ile to często i ile to malutka porcja – widać w załączonym wyżej filmie.

Nasz problem polega na tym, że nigdy nie wiemy, czy kleń już żeruje w naszej zanęcie, czy jeszcze musimy na niego poczekać, i czy w ogóle się tam zjawi… Stąd nie możemy ryzykować i dopuścić do sytuacji, w której leniwą kluchę nieświadomie nakarmimy, nim ta zdecyduje się machnąć ogonem i zaatakować naszą przynętę. Dlatego nęcenie rozmoczonym chlebem jest bardziej ryzykowne, bo do wody trafiają znacznie grubsze kąski. W praktyce, u mnie wygląda to tak, że łowisko buduję zarówno jednym jak i drugim wariantem, koncentrując się na tym, aby nie przesadzić z ilością.

Pierwszy rzut wykonuję nie wcześniej, jak po 10 minutach od rozpoczęcia nęcenia. Łowię do czasu, aż upoluję klenia, lub ostatecznie stracę wiarę w daną miejscówkę. Bardzo rzadko w jednym miejscu udaje się mieć więcej, niż jedno branie.

Dlatego po złowionej rybie, wykonuję już tylko kilka rzutów. Potem idę dalej.

Dużo się zmienia wraz z nastaniem wiosny. O ile klenie są aktywne cały rok, o tyle wiosna wybudza je z zimowego lenistwa.

„Zimą na klenie się poluje, a wiosną już selekcjonuje”

Tak bym określił różnicę w poziomie trudności ich łowienia. Zimą potrafiłem polować tydzień na jednego czterdziestaka, by dwa miesiące później holować ich dziesiątki dziennie! Wiosną klenie są po prostu łatwe. Ich łowienie przestaje być wielkim wyzwaniem, a staje się znakomitą zabawą, o przygodowym charakterze.

Im robi się cieplej, tym moje nastawienie jest zdecydowanie bardziej mobilnie. Skupiam się już nie na budowaniu łowiska, a na szukaniu większych kleni. Na jedno miejsce poświęcam zdecydowanie mniej czasu. Zauważyłem, że tam gdzie trafiają się małe ryby, trudno złowić okaz. Prawdopodobnie wynika to z tego, że nim natrafimy na solidną kluchę, wcześniej spłoszą ją hole mniejszych ryb.

Różnicę między przygodą zimowego polowania, a wiosenną zabawą, oddają dwa poniżej wklejone filmy. Ich nagrania dzielą dokładnie dwa miesiące.

Od wczesnej wiosny do początków zimy, kiedy klenie są w pełni aktywności, najbardziej selektywną zanętą jest rozmoczony chleb. Ten roztarty jest zbyt atrakcyjny dla wszędobylskiej drobnicy. Oczywiście jeśli w twojej rzece małe ryby nie są dokuczliwe, a klenie trudne, to z chlebowego puchu bym nie rezygnował.

Wiosną zwiększam nie tylko kaliber zanęty (grubsze kawałki), ale także jej ilość. Jeden chleb na kilka godzin już nie wystarczy. Trzy wydają się sensownym zapasem.

Przez około 10 minut (przed łowieniem) nęcę dość intensywnie, natomiast później donęcam już nie częściej, niż raz na jedno przepłynięcie. Mimo, że klenie żerują agresywnie, to z myślą o tych dużych, nie należy dokonywać zbyt szybko pierwszego rzutu. Szkoda, aby od razu na hak trafił wszędobylski mały klusek i spłoszył medalowy okaz. Zauważyłem, że kiedy dorodne klenie już ustawią się w chlebowej smudze, to drobnica pojawi się dopiero, jak te odejdą od przysłowiowego stołu.

Późna wiosna, lato i wczesna jesień – dla mnie to czas wyjazdów na zawody i związanych z nimi ciągłymi przygotowaniami. W tym okresie wypady nad Łynę są dla mnie rzadką, ale idealną odskocznią od wyczynu.

Jednak w małych nizinnych rzekach, to zdecydowanie nie czas na medalowe klenie. Te w pełni sezonu są już stale nasycone. Mają nieograniczony dostęp do naturalnego pokarmu, jaki niesie ze sobą ciepła woda. Stają się ostrożne i niedostępnie skryte w podwodnych zaroślach. Za to w tym czasie, z tą samą chlebową taktyką, można skupić się na łowieniu płoci. Oczywiście jako przynętę stosując tostowe krążki.

Z pewnością nieraz zaskoczy nas dorodny kleń, który na delikatniejszym sprzęcie obdaruje mnóstwem frajdy! Dodam tylko, że letnie płocie i klenie należy nęcić maleńkimi porcjami (jak zimą), inaczej szybko się najadają i przestają żerować.

Przynęta…

Chlebów tostowych jest wiele, z których nas interesują dwa. Pszenny – kruchy, najlepszy do nęcenia. Maślany – tłusty, lepki, idealny na haczyk w postaci zaciśniętego płatka lub nabitego krążka.

Zakładanie płatka chlebowego pokazałem w przytoczonym poniżej fragmencie filmu.

Generalnie polega to na tym, aby oderwany kawałek zacisnąć na trzonku haczyka. Jest to coś, co trudno pokazać, trudno opisać, po prostu trzeba wyćwiczyć podczas sesji nad wodą.

Mniej selektywną, ale za to dającą więcej brań przynętą, są chlebowe krążki. Co prawda, zimą podczas polowania nie dawały mi lepszych efektów. Ale też miały mniej szans, bo wykrajanie i zakładanie ich na mały haczyk, w zimnie nie było dla mnie zachęcające.

Chcąc właściwie wyciąć krążek potrzebujemy dwie warstwy chleba i tzw. wykrojnik. W praktyce użyjemy do tego dwóch kromek lub jedną złożymy na pół. Obie warstwy można jeszcze lekko ścisnąć, aby delikatnie je ze sobą skleić – to ułatwi wycinanie. Jednak nie można przesadzić, bo „ugniecione ciasto” w wodzie nie będzie tak atrakcyjne, jak puszysty, pęczniejący krążek.

Będzie trudno bez twardego podłoża, które jest potrzebne do odcięcia krążka od reszty chleba. W terenie robię to na kolanie, co nie jest szczególnie efektywne… Jednak z moim wyposażeniem praktyczniejszego rozwiązania nie znalazłem. Oczywiście mógłbym wyjąć wszystko z wiadra, obrócić je itd… Brzmi dobrze, ale nie w trudnym terenie!

Wycinanie krążków staje się kłopotliwe w wilgotny deszczowy dzień. Wystarczy, że chleb złapie odrobinę wilgoci (choćby z naszej mokrej dłoni) i „wydłubanie” przynęty z wykrojnika stanie się kłopotliwe. Haczyk będzie przecinał krążek, lub jego część pozostanie w wykrojniku, utrudniając przygotowanie kolejnych przynęt.

W dużym uproszczeniu, krążki prawdopodobnie będą lepszą przynętą tam, gdzie woda płynie wolniej i ryby mają więcej czasu, aby się jej przyjrzeć. W takich miejscach możemy liczyć także na piękne płocie i jazie.

Szybka rzeka dynamicznie transportuje pokarm, a tym samym klenie zachowują się w niej bardziej intuicyjnie i spontanicznie. Wtedy większa przynęta, jak płatek chlebowy, teoretycznie daje większe szanse bycia zauważoną i bardziej atrakcyjną w kontekście wydatkowania energii – szczególnie zimą.

Technika łowienia

Wszystko to, co wyżej napisałem oczywiście nie zadziała bez odpowiednich umiejętności. Jednakże, te też zdadzą się na nic, jeśli nasz sprzęt fundamentalnie będzie niewłaściwy.

Z techniką jest trochę tak, jak z przygotowaniem zanęty. Trudno opisać, łatwiej pokazać, a ostatecznie i tak trzeba przełowić X godzin i nabrać odpowiedniej wprawy. W moim przypadku, największym problemem na początku była ciągła obawa, o to „czy chleb jest jeszcze na haczyku, czy może już się rozpuścił i oderwał?!”. Dlatego, jakbym teraz zaczynał, to zdecydowanie nie od płatków chlebowych, a od krążków. Dopiero po opanowaniu płynnego prowadzenia zestawu, skupiłbym się na trudniejszej przynęcie.

„Płynne prowadzenie” to początek i koniec sensu technicznej filozofii chlebowej przepływanki. Prąd przy dnie zawsze jest spokojniejszy, niż ten przy powierzchni. Stąd naszym zadaniem jest tylko i aż – możliwie jednostajne spowolnienie spływu zestawu, tak aby nasz spławik nie przyspieszał przynęty, względem jej podwodnego otoczenia. Chlebek ma wyglądać naturalnie, płynąć lub toczyć się po dnie w tempie tego, czym nęcimy.

W pierwszej kolejności proponuję po prostu improwizować i próbować zdobyć jakąkolwiek kontrolę nad spływającym zestawem.

Dopiero kolejnym etapem będzie opanowanie prowadzenia zestawu – poprzez wędkę, a nie tylko wypuszczanie żyłki przez palec trzymany na szpuli kołowrotka.

Spływ kontroluję wędką w „mikro-cyklach”, które zaczynają / kończą się w momencie, kiedy zaczyna mi brakować żyłki. Wtedy jednocześnie robię dwie czynności: odpuszczam palec ze szpuli i szybko przenoszę wędkę w górę rzeki (pod prąd), trzymając ją możliwie wysoko nad wodą. Cały proces trwa może sekundę i w tym czasie zyskuję kolejne kilka metrów żyłki do poprowadzenia zestawu „z kija”. Te mikro-cykle można zobaczyć na poniżej wklejonym fragmencie filmu.

Kiedy spławik jest już daleko, jego bezpośrednie kontrolowanie wędką przestaje być możliwe. Wtedy pozostaje tylko zadbać o możliwie najbardziej liniowe ułożenie żyłki, między wędką i spławikiem. Widząc, że ta na powierzchni tworzy już esy-floresy, dynamicznym, pewnym ruchem wędki podnosimy ją z wody i prostujemy na tyle, na ile warunki pozwolą. Ostatnie metry spływu kontrolujemy już wyłącznie poprzez płynne (ale nie swobodne) wypuszczanie żyłki z kołowrotka.

W pierwszej fazie prowadzenia zestawu dbajmy przede wszystkim o to, aby na wodzie leżało jak najmniej żyłki. W ten sposób, jest nam łatwiej dopłynąć przynętą do zazwyczaj odległej od naszego stanowiska – strefy brań. Jeśli od pierwszych metrów, cała żyłka będzie leżała na wodzie, to napierający na nią prąd rzeki, będzie ją wybrzuszał i spychał zestaw z właściwego toru. Tym samym nasza przynęta, w decydującej fazie, ominie ryby żerujące w chlebowej smudze.

Wszystko staje się o wiele trudniejsze, kiedy wiatr wieje w tym samym kierunku, w którym płynie rzeka. W takich warunkach, kontrola poprzez uniesioną wędkę przestaje być możliwa. Wtedy jeszcze bardziej kluczowe i niezbędne staje się – możliwie najbardziej liniowe ułożenie (korygowanie) żyłki na wodzie. Jak już wyżej wspomniałem, do tego celu, naszym sprzymierzeńcem będzie zestawienie: nieco cieńszej żyłki (0,18) i odpowiednio cięższego zestawu (6-8 g). Lżejszą żyłką łatwiej się operuje, a cięższy zestaw pewniej „siedzi” w wodzie i nie jest tak szybko spychany przez napierający wiatr.

Wybór miejsca

Klenie są wszędobylskie i można spodziewać się ich wszędzie. Dlatego moim zdaniem, w pierwszej kolejności miejscówkę warto dobierać mając na uwadze względy techniczne. Chociażby, nawiązując do poprzedniego akapitu, wybierając w wietrzne dni takie meandry rzeki, które płyną pod wiatr. Łowienie kleni to nie zawody – nie musimy radzić sobie z wylosowanymi warunkami stanowiska.

Moje ulubione odcinki, to prostki kończące się łagodnym zakrętem po drugiej stronie rzeki. Nurt jest tam zazwyczaj równy i delikatnie skierowany do przeciwległego brzegu. W takim miejscu, rzeka swoim naturalnym biegiem idealnie poprowadzi zanętę, i sama liniowo ułoży żyłkę z kołowrotka. Prowadzenie zestawu będzie po prostu łatwiejsze, bo warunki będą naszym sprzymierzeńcem. Ponadto, wypłycenie tuż obok głównego nurtu, będzie idealnym siedliskiem dla kleni. Szczególnie tych leniwych, które chcą stać na spokojnej wodzie, a jednocześnie mieć dostęp do głównego nurtu, potencjalnego dostawcy pokarmu.

Analogicznie, ten sam odcinek będzie potencjalnie kiepskim wyborem, jeśli znajdziemy się po drugiej stronie rzeki. Wtedy nurt okaże się naszym przeciwnikiem, spychając zestaw do brzegu, i tym samym oddalając go od wspomnianego naturalnego siedliska kleni. To miejsce będzie tym gorsze, im zakręt w dole rzeki będzie ostrzejszy. Nurt jeszcze mocniej będzie dobijał do brzegu, na którym stoimy, i pchał nasz zestaw przez głęboką i rwącą rynnę – w zimnych porach, cały białoryb unika takich właśnie miejsc.

Najbardziej neutralne i właściwe, kiedy chcemy budować łowisko, są długie prostki z równym nurtem. Przy niskiej lub średniej wodzie, ryb należy oczekiwać na środku rzeki, a przy wyższej lub mocno trąconej, raczej na skraju rynny, bliżej brzegu.

Moja kleniowa praktyka obaliła wędkarski stereotyp, że klenie uwielbiają podwodne przeszkody, takie jak np. zwalone drzewa. W takich miejscach owszem, czasem jest więcej ryb, ale głównie tych mniejszych. Duże, medalowe kluchy lubią stać na otwartej wodzie. Oczywiście w tym zakresie nie można generalizować, bo warunki w rzece nie są stałe, ryby również.

Ogólnie w doborze miejscówki, nadmiernie nie sugerowałbym się jej głębokością. Należy próbować w zróżnicowanych pod tym względem miejscach. Punktem odniesienia w ocenie głębokości może być szerokość rzeki. Szersze prostki powinny być płytsze, od tych węższych.

W pełni zimy, wydawać by się mogło, że głębokie rynny ze spokojnym nurtem będą najlepsze. A na Łynie, takie miejsca zupełnie nie dawały mi ryb. Najlepsze były te: ani za głębokie, ani za płytkie.

Wiosną, niemal napewno, lepiej połowimy na tych płytszych odcinkach rzeki. Za to latem, większe klenie powinny czuć się pewniej, schowane w głębokich i podmytych rynnach.

Klenie, a nasze zdrowie

Na koniec wspomnę o pewnej ciekawostce. Mianowicie tym pięknym rybom zawdzięczam nie tylko emocje jakich mi dostarczają, ale i znaczącą poprawę mojego zdrowia… Kilometry jakie za nimi wychodziłem, okazały się pierwszym nie tylko skutecznym, ale i trwałym antidotum na pozbycie się uciążliwej nadwagi! Oczywiście na moją przemianę wpłynęło znacznie więcej czynników, związanych ze świadomą zmianą nawyków. Niemniej, to kleniowe wyprawy bezwzględnie udowodniły mi, jak ekstremalnie ważna jest codzienna aktywność. To one były katalizatorem tego, że do bólu systematycznie, każdego dnia, niezależnie od wszystkiego, chodzę na długie spacery…

Kacper Górecki

stopka informacyjna
© 2024 Górek-Gliny – Wędkarstwo Wyczynowe
Projekt strony internetowej Studio DEOS