Najważniejszą radą, od jakiej chciałbym zacząć, jest to, aby nie przeceniać roli precyzji nęcenia w kontekście efektywności łowienia odległościówką. Ważniejsza jest szeroko rozumiana technika; zarzucanie, kontrolowanie lotu zestawu, ułożenie i zatopienie żyłki, a także dobór optymalnego zestawu. Jest to szereg elementów, które wspólnie mają o wiele większe znaczenie, niż to, czy zanętę ułożymy na dwóch czy czterech metrach kwadratowych. Optymalny zestaw i dobra technika -> w efekcie dobrze podana przynęta -> wzbudza zaufanie ryby -> która pewnie ją zjada -> a to daje niemal pewne zacięcie.
Precyzja zawsze będzie naszym sprzymierzeńcem, ale nie zrekompensuje technicznych niedociągnięć. O ile nigdy dokładnością nęcenia nie odstawałem od ogółu, o tyle precyzyjny sąsiad niegdyś wzbudzał mój niepokój. To samo nieraz zauważałem także u moich sąsiadów, którzy po kilku niecelnych strzałach odległościówkę po prostu odpuszczali. Mając już większe doświadczenie, wiem, że tenże niepokój był nieuzasadniony. Wiele razy wygrywałem nęcąc bardzo przeciętnie, a nierzadko strzelając dosłownie w punkt, przegrywałem z kolegami, których rozrzut byłby dla mnie nieosiągalny nawet z zamkniętymi oczami.
Z nęceniem procą jest tak, że można to ćwiczyć latami i być po prostu kiepskim. Ale można też dość szybko załapać względną i powtarzalną celność. Jednak aby móc się zaliczyć do tej drugiej grupy należy uniknąć podstawowych błędów.
Największym, który ogólnie odnosi się do nauki metody odległościowej, jest niedbałość o detale. W kontekście nęcenia sprowadza się to do procy, która musi być powtarzalna. Chodzi o to, aby być w posiadaniu zapasowych gum, które są dokładnie takie same jak ta, która nam dotychczas służyła. Nie tylko marka i średnica gumy, ale i jej długość muszą być takie same. O ile na treningu wymiana zerwanej gumy nie stanowi problemu, o tyle na zawodach każdą stosowaną procę powinieneś mieć zdublowaną. Pomijając niepotrzebną nerwowość, uszkodzeniu może ulec nie tylko guma, ale też mieszek czy trzpień procy.
Na początek potrzebujesz dwie proce różniące się wyłącznie wytrzymałością gumy. W teorii wspólny dla nich i zarazem istotny dla ciebie jest zasięg 30 m (optymalny do nauki) – dla mocniejszej gumy przypisywany jako minimalny, a dla cieńszej jako maksymalny. Nad wodą sam musisz ocenić, która lepiej ci leży, jest dla ciebie bardziej odpowiednia. Teoretycznie osoby niższe raczej będą preferowały procę z twardszą gumą, a osoby z większym zasięgiem ramion tą z miękką, bardziej rozciągliwą. Na początek wybierz jedną z nich, a drugą zostaw na później.
Ogólnie, aby nabyć jakikolwiek automatyzm konieczna jest stałość pewnych elementów. Na początku zaliczyłbym do nich także łowisko oraz dystans, na jakim chcemy łowić – najlepiej wspomniane 30 m lub pięć metrów mniej w przypadku słabszych fizycznie osób. Stałość horyzontu, punktów odniesienia, a nawet cieni na wodzie pozwala znacznie szybciej nabrać wstępnej powtarzalności. Adaptowanie się do tych elementów za każdym razem na nowo bardzo w tym ogranicza. Jeśli w danych warunkach opanujesz nęcenie w stopniu zadowalającym, to dopiero wówczas możesz zrobić kolejny krok i całą procedurę powtórzyć na innym łowisku, ale wciąż na tym samym dystansie. Zmierzam do tego, że całkowicie inaczej odczuwamy odległość 30 m na niewiele szerszym kanale, a zupełnie inaczej na otwartej przestrzeni dużego zbiornika. Moim zdaniem w pierwszej kolejności lepiej jest zaadaptować oczy do różnych warunków, a dopiero potem do zmiennych dystansów.
Zdecydowanie najłatwiej nęci się na małych wodach, szczególnie kanałach, gdzie tuż za spławikiem mamy wyraźny dla oczu punkt odniesienia. Z tego samego powodu, przed nęceniem, z myślą o maksymalnej precyzji ze spławika ściągam gramowy talerzyk. Bez porównania łatwiej strzela się na wyniesione ponad lustro pawie pióro, niż na ledwo wystającą z wody antenkę. Im lepiej widzimy spławik, tym mózg i ciało mogą lepiej ze sobą współpracować, z czego docelowo wykształca się ten niezbędny automatyzm.
Podczas pierwszych treningów będziesz intuicyjnie testował różne sposoby posługiwania się procą. Jednak nieco łatwiej będzie ci ze świadomością, jaka technika docelowo może być dla ciebie optymalna. Obserwując doświadczonych zawodników, można wyodrębnić jej trzy podstawowe warianty. Różnią się one zaangażowaniem ramion, z których jedno napręża gumę przywodząc mieszek w kierunku biodra, a drugie trzymające uchwyt rozciąga ją przeciwstawnym ruchem odwodzącym.
Pierwszą i najbardziej intuicyjną techniką jest ta, którą zna każdy, kto w dzieciństwie wpadł na pomysł skonstruowania procy. Wygląda to mniej więcej następująco. Ramię, w którym trzymamy uchwyt, jest wyprostowane, a naprężenie gumy regulujemy wyłącznie drugą przywodzącą mieszek ręką. Tak więc jedno ramię pełni rolę statyczną, a drugie dynamiczną.
Jest to najłatwiejszy, ale zarazem najmniej precyzyjny sposób. Wynika to z szeregu elementów, które bez wyjątku muszą być powtarzalne tj. kierunek (kąt) ustawienia procy, zakres i dynamika naciągu gumy oraz wielkość, a właściwie ciężar kul. Już najmniejsze różnice tylko w jednym z tych parametrów będą bezwzględnie skutkowały dużym rozrzutem. A że jest ich kilka, to łatwo popaść w chaos i frustrację pogłębianą wraz z kolejnym niecelnym strzałem.
Zawodnicy, którzy jednak ostatecznie zaadaptowali tą technikę, co do zasady są mało elastyczni. Przywiązują się do konkretnej odległości i już niewielka zmiana może sprawić im kłopot. Kolejną wadą jest niewielka energia wyrzutu kuli, przez co ogromny wpływ na jej kierunek i zasięg mogą mieć warunki wietrzne. W kontekście aktywnego łowienia rzecznego nie bez znaczenia jest fakt, że jest to technika stosunkowo wolna, bo wymagająca skupienia i koncentracji przy każdym strzale. Z połączenia obu tych ograniczeń, wynika jeszcze jedno. Mianowicie stosunkowo mniejsze kule, jakimi jesteśmy w stanie strzelać, jak i wolniejsze tempo – w pewnych warunkach mogą ograniczać możliwość wstępnego podania odpowiedniej ilości mieszanki. Mam tutaj na myśli najczęstszą okoliczność, kiedy do zawodów przygotowujemy więcej niż jedną linię łowienia. Pomijam już kwestię, że im mniejsze kule podajemy na start, tym ich oddziaływanie w łowisku będzie krótsze. Po prostu im mniejsza plama na dnie tym szybciej ulega rozmyciu.
Druga technika polega na dynamicznym i względnie równomiernym zaangażowaniu obu rąk, które jednostajnie rozciągają gumę w przeciwnych kierunkach. W momencie, kiedy ramię trzymające procę będzie ułamek sekundy przed pełnym wyprostem, druga puszcza mieszek, który do samego końca powinien być w ruchu napinającym gumę. Jeśli któryś z kierunków rozciągania gumy zostanie zatrzymany – stracimy dużą część energii i kula spadnie znacznie bliżej.
Sposób ten przy odpowiedniej wprawie daje powtarzalne efekty, mimo niewielkich różnic ustawienia procy czy wielkości kul. Są one rekompensowane stałą i dużą energią, która jest znacznie większa, niż w poprzedniej technice. To wszystko pozwala nęcić względnie szybko, celnie i bez nadmiernej koncentracji. Jest tylko jedno ale, które dla mnie byłoby dużym ograniczeniem. Jak nie trudno się domyśleć chodzi o długość ramion. Moje są krótkie, przez co zakres, w jakim mógłbym naprężać gumę, byłby ograniczony. Przez to musiałbym strzelać odpowiednio mniejszymi kulami.
Wśród doświadczonych zawodników jest to najpopularniejsza technika, która u każdego może wyglądać nieco inaczej. Jedni pracują bardziej mieszkiem, a inni rękojeścią. Ogólnie jest to kwestia bardzo indywidualna. Z mojej perspektywy istotne jest, abyś zaczynał właśnie od jakiejkolwiek wariacji tego sposobu. Żebyś intuicyjnie nie blokował ręki trzymającej rękojeść, tylko starał się nią wypychać kule przed siebie. Z czasem będzie to procentowało coraz lepszą kontrolą kierunku i dystansu, którą pozostawiasz ręce wypychającej kulę. I tu o tę kontrolę właśnie chodzi. Do ostatniej chwili możesz nanieść intuicyjną korektę, nadać kuli odpowiednio większej lub mniejszej mocy, w zależności od jej wyczuwalnego ciężaru. Słowo wyczuwalnego jest tutaj kluczowe. Bo kiedy blokujesz rękę w łokciu, raz, że żadnej różnicy między kulami nie wyczujesz, a dwa i tak nie masz już żadnego pola manewru.
Trzecia technika to ta, którą sam stosuję. Podpatrzyłem ją u Zbyszka i nigdy wcześniej ani później nie widziałem nikogo, kto nęciłby w taki sposób. Przede wszystkim jest trudna i nieintuicyjna, a już na pewno dla kogoś początkującego. Poza tym ma jedno istotne ograniczenie – wymaga silnych i stabilnych ramion. Reszta to już same bezwzględne atuty.
Mechanicznie technika ta najbardziej przypomina ruch katapultujący. Ręka trzymająca mieszek tylko minimalnie i wstępnie naciąga gumę (w zasadzie jedynie trzyma mieszek), a cała siła potrzebna do wyrzutu kuli (rozciągnięcia gumy) nadawana jest przez rękę trzymającą procę. Nieprzypadkowo napisałem „wyrzutu”, bo w tym przypadku proca, a w zasadzie ręka ją trzymająca, bardziej wyrzuca kulę, niż ją wystrzeliwuje. To ona rozciąga gumę, natomiast druga ręka tylko statycznie kontroluje moment puszczenia mieszka.
Warunkiem, że ten sposób w ogóle zadziała (pomijając kwestię precyzji), jest ruch ręki, który jednocześnie i bezwzględnie musi być stabilny, płynny i dynamiczny. Kolejność jest nieprzypadkowa. Wszystko zaczyna się od drzemiącej w ramionach stabilności, bez której ruch rozciągający gumę nie może zachodzić w równym (płynnym) tempie. Z tego wszystkiego samoistnie bierze się dynamika, która będzie różna w zależności od dystansu i ciężaru kuli względem mocy gumy. Im cięższa kula i większy dystans tym ruch ręki musi być szybszy. Im lżejsza lub bliżej nęcimy, tym mniej dynamiczny. Widać to doskonale na naszych filmach. Kiedy nęcę na niewielkim dystansie, moje lewe ramię wyrzuca kule jakby od niechcenia, w zwolnionym tempie. A kiedy nęcę daleko, ten ruch jest nieporównywalnie szybszy.
Pamiętam, jak pierwszy raz próbowałem zanęcić w ten sposób i nie byłem w stanie wystrzelić choćby jednej kuli! Kiedy kolejna spadała pod moje nogi, Zbyszek wytłumaczył mi, że w tym przypadku bez odpowiednio silnych ramion ani rusz. Jeśli zdecydujesz się na tę technikę (do czego gorąco cię zachęcam), prawdopodobnie czasem zdarzy ci się, że zamiast kuli wystrzelisz – uwaga – procę! Niestabilny ruch ręki dostarcza niedostatecznej ilości mocy, aby kula opuściła mieszek, w konsekwencji całość obraca się (zawija) rotacyjnie wokół procy, sprawiając, że ta może zostać wyrwana z dłoni przez zablokowaną w koszyczku kulę. Podobnie może stać się, jeśli zbyt późno lub zbyt wcześnie puścisz mieszek. Stąd w tej technice kluczowa jest synchronizacja. Koszyczek musi zostać uwolniony w odpowiednim momencie, kiedy drugie ramię jest w trakcie ruchu prostującego (napinającego gumę). Pisząc bardziej obrazowo, kula musi zostać odblokowana tuż po tym, jak kąt zgięcia ręki z prostego wejdzie w rozwarty – osiągnie powiedzmy 110-120 stopni. Liczby podaję tylko po to, abyś mógł sobie wyobrazić ten odpowiedni moment „w trakcie ruchu prostującego”.
Źródłem precyzji tej techniki jest możliwość wypracowania niesamowitego i zautomatyzowanego wyczucia. Chodzi o ten moment, kiedy puszczam mieszek, a moje ramię ma jeszcze duży zapas dodatkowej mocy, którą mogę dołożyć lub ująć wyrzucanej kuli. Kiedy czuję, że ta w kontekście założonego dystansu jest nieco za lekka, mój automatyzm natychmiast spowalnia rękę lub blokuje ją, nim ta zbliży się do pełnego wyprostu. Analogicznie, kiedy czuję, że jest ciężka, ramię przyspieszam aż do pełnego wyprostu, tym samym nadając kuli dodatkową energię. Podczas seryjnego nęcenia już po pierwszej próbie, względem założonego dystansu, jestem w stanie perfekcyjnie wyczuć zakres i dynamikę ruchu. Oczywiście, jeśli ciężar kul jest zbliżony – im bardziej, tym lepiej.
Zmierzam do tego, że atutem mojej techniki jest nie tylko doskonała precyzja, ale też elastyczność działania. Przede wszystkim nie muszę koncentrować się na detalach tj. dokładnej wielkości kuli, ułożeniu ramion, obraniu kierunku i celu. Dzięki temu jestem znacznie szybszy, co ma szczególne znaczenie podczas aktywnego łowienia. Z elastycznością wiąże się też fakt, że nie jestem uwiązany do konkretnego dystansu, bo dowolny mogę bez problemu skalibrować już po kilku strzałach. Na wielu zawodach zdarzało mi się podjąć decyzję o przenęceniu, zazwyczaj na dalszy dystans, dobierając się do ryb, które chwilę wcześniej były poza moim zasięgiem.
Kolejnym, ogromnym atutem tej techniki jest zasięg i wielkość kul, jakimi mogę nęcić. Z jednej strony, żeby zanęcić 40 metr, nie muszę formować orzeszków (pomijam już kwestię ich ilości), które zdmuchnie byle powiew wiatru. A z drugiej, na wstępie mogę strzelać nieporównywalnie większymi kulami niż moi sąsiedzi, co jak wspomniałem wcześniej, moim zdaniem ma istotne znaczenie. Dodam, że najdalej łowiłem dokładnie na dystansie 50 metrów na Wiśle w Tyńcu, co ważne względnie precyzyjnie i efektywnie.
Ostatnim istotnym atutem, jaki przychodzi mi do głowy, również związanym z elastycznością, jest możliwość nęcenia minimalnie ściśniętymi kulami, których zadaniem jest rozbić się o powierzchnię wody. W przypadku pozostałych technik generują one znacznie większe wibracje, które mogą rozsadzać niedostatecznie uciśnięta mieszankę.
Prozaiczną przyczyną tego, że ktoś mimo wielu godzin nie może nauczyć się powtarzalnego strzelania, najczęściej będzie problem ze stabilizacją ramion. Na swoim przykładzie wiem, że samo regularne robienie najzwyklejszych pompek diametralnie poprawiło moją sprawczość w posługiwaniu się procą. Mogłem nęcić większymi kulami i w zasadzie od razu po opanowaniu wyżej opisanej techniki, zaadaptowałem doskonałą precyzję. To nie było tak, że z biegiem lat nęciłem coraz lepiej. Odkąd uchwyciłem automatyzm, do dziś moja precyzja jest dokładnie na takim samym poziomie.
Wracając do twojej nauki. Tak jak wspomniałem wcześniej, na pierwszym etapie zalecam ci opanować jeden konkretny dystans, nie większy niż 30 metrów. Jeśli jesteś osobą wątłą fizycznie, to na starcie prawdopodobnie i tak odpadnie ci możliwość posługiwania się procą z tą mocniejszą gumą. Wtedy dystans będzie limitowany przez zasięg delikatniejszej procy, przy użyciu kul orientacyjnie wielkości małego jajka. Prawdopodobnie będzie to coś pomiędzy 25 a 28 metrem. Ostatecznie ważne jest, abyś dokładnie tę samą odległość ćwiczył podczas kolejnych treningów.
Równe kule
Wielkość kul w kontekście precyzji (powtarzalności) nęcenia tak naprawdę nie jest właściwym określeniem. Liczy się ich masa. Wielkość jest jedynie tym, co daje nam organoleptyczną możliwość formowania kul o względnie powtarzalnym ciężarze. Zakładając, że powstają z tej samej mieszanki i są tej samej wielkości – ich masa powinna być zbliżona. Ale żeby mieć pewność, że faktycznie tak jest, należałoby je po prostu zważyć.
Mimo że to tak oczywiste, byłem pierwszą znaną mi osobą, która nad wodę zabrała ze sobą kuchenną wagę. Nim w ogóle na to wpadłem, od kilku lat byłem już procowym snajperem. Natomiast nieraz napotykałem jeden problem. Mianowicie, jeśli dzień wcześniej nie miałem możliwości przećwiczenia nęcenia na danym dystansie, obawiałem się, że kule na wstępne nęcenie przygotuję zbyt duże lub za małe. W pierwszym przypadku nie byłem w stanie osiągnąć zamierzonego dystansu i pół biedy, jeśli skrócenie się o jeden czy dwa metry nie miało większego znaczenia. Problemem za małych kul jest potrzeba kontroli mocy. Łatwo część kul przestrzelić, co z mojej perspektywy jest znacznie większym problemem niż niedostrzelenie.
Zakładając, że ryby napływają od strony wody, a nie brzegu, to ta oddalona zanęta, nie dość, że będzie je zatrzymywała, to docelowo także rozpraszała. Innymi słowy, co do zasady lepiej o jeden, a nawet dwa metry nie dostrzelić 70% kul, niż przestrzelić 30%. W pierwszym przypadku zestaw możemy raz po raz podwijać bliżej, co w praktyce często dodatkowo prowokuje ryby do brania. A w drugim trudno stwierdzić, czy lepiej zarzucić zestaw w tę przestrzeloną strefę, czy tą gdzie trafiła większość mieszanki. Poza tym może być tak, że łowienie poza planowanym polem nęcenia utrudni wiatr i niedostatecznie ciężki zestaw.
Wykorzystanie wagi do przygotowywania idealnie co do grama powtarzalnych kul, na początku wydawało mi się niesamowitym rozwiązaniem. Moje nęcenie z poziomu doskonałego przeskoczyło na perfekcyjny. Mam tutaj na myśli nęcenie wstępne. Natomiast po jakimś czasie zacząłem zauważać, że moje czucie, a przez to automatyzm, a w konsekwencji precyzja donęcania zaczęła znacząco słabnąć. Wręcz zacząłem obawiać się, że za chwilę totalnie spapram i rozrzucę kule. A wcześniej zawsze byłem pewny, że co nie włożę do mieszka, to spadnie obok spławika.
Zrozumiałem, że elektroniczny zapis tak jakby odłącza percepcyjną zdolność wyczucia kul przez moje ręce. Z mojego automatyzmu pozostał sam techniczny ruch. Jednak ramiona nie umiały już z automatu dostosować swojej mocy i dynamiki do ciężaru kuli. Podobnie było z wyczuciem wielkości kul przygotowywanych na donęcanie. Nie czułem, czy ma być większa, czy mniejsza. W efekcie część spadała o wiele za blisko i – co gorsza – po naniesionej poprawce nieraz daleko za spławik. Takie rozstrzelenie jest typową konsekwencją braku wyczucia.
Mógłbyś teraz powiedzieć, to czemu by nie używać wagi także do donęcania? Wydaje się logiczne, a z kilku powodów w praktyce nie jest to dobry pomysł. Przede wszystkim jest istotna różnica między nęceniem wstępnym i donęcaniem. W pierwszym przypadku masz do wystrzelenia wiele kul. Przez co twoje ręce mają możliwość, że tak to ujmę wykalibrowania się. U mnie wystarczą do tego zazwyczaj dwie, trzy kule. Czyli tyle, ile zazwyczaj dostrzeliwuje się już w trakcie łowienia. A więc wkładam pierwszą kulę do mieszka i tak naprawdę mam zerową pewność, że trafię… A co dopiero kiedy donęca się pojedynczymi kulami? No właśnie.
Poza tym ważenie kul w trakcie łowienia jest niepraktyczne. Bo zamiast na spławik musisz patrzeć na wyświetlacz. A łowiąc na dalszym dystansie, antenka spławika zazwyczaj nie jest jakaś super widoczna, a tym bardziej natychmiast namierzalna. I potem masz branie, którego nie widzisz, szukasz spławika, nie widzisz, ale tak naprawdę nie wiesz, czy go nie widzisz, czy masz branie. Zacinasz w ciemno. Okazuje się, że za wcześnie. Nie mogłeś zobaczyć, w jaki sposób zachował się spławik, co jest niezbędne, aby ocenić właściwy moment zacięcia. Zestaw zwijasz na pusto lub – co gorsza – rybę spinasz w łowisku. Dodatkowym problemem jest to, że brania, których nie widzimy, zazwyczaj zacinamy nerwowo, bez odpowiedniej techniki.
Do głowy przychodzą mi jeszcze dwa inne problemy. Pierwszy oczywisty. Łowiąc na rzece, nie ma ani czasu, ani przestrzeni na spoglądanie na wagę. Wszystko dzieje się zbyt szybko. Drugim jest spoistość kuli, którą trudno regulować, kiedy musisz ją, a to zwiększać, a to zmniejszać do pożądanej wagi. Pomijam już kwestię tego, że według przepisów to wszystko musisz robić jedną ręką. W praktyce jest to upierdliwe, długotrwałe i przede wszystkim dekoncentrujące.
Mając na uwadze powyższe doświadczenia, użycie wagi ograniczam głównie do sytuacji łowienia na dużych dystansach tj. od 40 metra i tylko podczas wstępnego nęcenia. Wtedy nawet odrobinę za ciężkie kule mogą być niedostrzeliwalne. Ponadto z wagi zdarza mi się również korzystać po dłuższej przerwie od łowienia odległościowego. Wtedy wiem, że na 30 metr moja kula startowa powinna ważyć około 220 g, a na pięć metrów dalej mniej więcej 180 g. Generalnie z wagi korzystam wyłącznie, kiedy mam wątpliwość i tylko do wstępnego nęcenia. Czy będzie to dobre dla ciebie, musisz ocenić sam, mając świadomość tego co napisałem.
Zakładając, że skorzystałeś z mojej wskazówki i podczas nauki starasz się zachowywać jak najwięcej stałych elementów, zrób tak również z mieszanką, którą będziesz nęcił. Będzie ci łatwiej, jeśli za każdym razem będzie taka sama lub podobna. Od razu dopowiem, że najtrudniej nęci się samą zanętą, a im więcej gliny, tym kule lecą stabilniej. Gdybym kiedyś z jakiegoś powodu zaczął robić gliny specjalistyczne, to glina „Match Light” składałaby się z dwóch części ziemi torfowej i jednej części gliny wiążącej, a „Match Heavy” miałaby odwróconą proporcję. Zmierzam do tego, że ziemia torfowa jest dodatkiem, który zwiększa lepkość mieszanki, co przy nęceniu procą z wielu powodów jest bardzo praktyczne. Nawet kiedy używam glinę wiążącą, to lubię dodać do niej 10-15% ziemi, właśnie dla efektu lepszej kleistości.
W kontekście nauki trudno mi dodać cokolwiek więcej. A to i tak więcej, niż jedyna, ale słuszna rada, którą otrzymałbyś od bardziej doświadczonych kolegów: „wystrzel tysiące kul i wtedy się nauczysz”.
Kiedy opanujesz technikę, kolejnym poziomem wtajemniczenia może być dobór proc spersonalizowanych pod siebie. W moim przypadku są to trzy proce, różniące się średnicą i długością gum. Najmocniejsza ma 7 mm i 25 cm odcinki (Górek long distance), średniej mocy 6 mm / 25 cm (Górek medium distance), a najdelikatniejsza 5 mm / 30 cm (Górek soft elastic).
Pierwszą stosuję do nęcenia wstępnego już od 23 metra (kule są wtedy naprawdę duże), a także ogólnie do nęcenia 35 m i dalej. Drugą stosuję do donęcania dystansu 30 – 34 m. A trzecią do wstępnego nęcenia na bardzo krótkim dystansie (18-20 m) i donęcania, kiedy łowię do 30 metra. W przypadku pierwszych dwóch personalizację mógłbym jeszcze rozszerzyć do nieco dłuższych gum, aby były bardziej dopasowane do dolnych wartości zasięgów, ale póki co nie widzę takiej potrzeby.
Kacper Górecki