Działy tematyczne

Łowienie batem | Metoda pełnego zestawu – od A do Z

Uważam, że jeśli swojej wyczynowej przygody nie rozpoczynałeś od długiego teleskopu z nieco krótszym od niego zestawem, to na starcie pozostawiłeś wiele swojego potencjału. A jeśli było inaczej, to pewnie się ze mną zgodzisz. Być może podobnie jak ja z batami na wyłączność pozostałeś długo, bo o tyczce mogłeś tylko pomarzyć. W moim przypadku na moment, w którym było mnie w końcu na nią stać, czekałem 10 lat. Pomimo tego, jeszcze bez tyczki zdołałem wygrać niezliczoną ilość zawodów, nie tylko lokalnych. Stąd moje ogromne przekonanie, że nic tak fundamentalnie nie kształtuje spławikowego instynktu i manualnej sprawności, jak właśnie opanowana do perfekcji metoda pełnego zestawu.

Akurat w moim przypadku nie wszystko poszło dobrze. Przez ten czas nabrałem kilku niepoprawnych technicznie nawyków, których raczej nigdy już nie zmienię. Na przykład tego, że tą samą ręką trzymam zarówno wędkę, jak i złowioną rybę. Chcąc czy to wyczepić haczyk, czy założyć przynętę, dolnik za każdym razem muszę wsunąć pod pachę. A to dlatego, że jeszcze jako filigranowy dzieciak łowiłem o wiele za ciężkimi batami, aby podczas odpinania ryby i zakładania przynęty, móc wszystko utrzymać w jednej ręce. Wędka zawsze musiała być odłożona. I tak powstał mój nawyk. Szczególnie nieporęcznie wygląda to przy łowieniu uklei. Jednak nigdy nie przeszkadzało mi to w byciu skutecznym zawodnikiem.

Z batem łączy mnie ogromny sentyment. Trochę ubolewam nad tym, że tak rzadko bywa mi pomocny. Zawody, w których biorę udział, najczęściej odbywają się na łowiskach powszechnie uczęszczanych. Wynikająca z tej popularności presja sprawia, że ryby w nich żyjące są o wiele mądrzejsze. Po prostu większość z nich osobiście poznała stres kilkugodzinnego ograniczenia wolności, oglądając swój świat z posiatkowanej perspektywy. Przez to są ostrożne i znacznie trudniejsze do przechytrzenia.

Czy to oznacza, że w takich warunkach bat stoi na przegranej pozycji? Oczywiście, że nie. Choć często tak… W każdym razie, na typowo sportowym łowisku, przy wysokim poziomie rywalizacji – w najlepszym przypadku pozwoli stoczyć wyrównany pojedynek. I tylko w rękach specjalisty. Takiego wędkarza, który albo wyśmienicie czuje pełny zestaw, albo wstrzeli się z niekonwencjonalną taktyką. Już wcześniej wspominałem, że jeszcze nie mając tyczki, teleskopem potrafiłem ogarniać naprawdę mocne imprezy. I nie miałem z tym żadnych kompleksów.

Kilka lat temu, po serii startów na Kanale Szymońskim, poczułem się wytrawnym baciarzem jak za dawnych lat. Na kilku kolejnych zawodach rzuciłem sobie wyzwanie, aby te nagłe olśnienie wykorzystać. Oczywiście w miarę możliwości. Po prostu sprawdzić się w konfrontacji: baciarz versus tyczkarze. I to jak zwykle na wysokim poziomie umiejętności.

Z tego wyzwania (i mojej przeszłości również) wyciągnąłem konkretny wniosek. Już go przeczytałeś dwa akapity wyżej.

Podczas tych kilku prób, w najgorszym przypadku turę ukończyłem z solidną sektorową trójką. Raz nawet wygrałem. W Elblągu. No dobra, ale co z tego? Przecież tam nikogo to nie dziwi. Bo miejscowi baciarze nie raz zrobili krąpiowy pogrom. Ale wtedy nie było krąpi, tylko leszcze, a do tego wiał wyjątkowo niesprzyjający boczny wiatr. Pokonałem kolegów w warunkach, w których bat teoretycznie nie miał absolutnie żadnych argumentów w konfrontacji z tyczką. A jednak. Dzięki doskonałemu czuciu zasypałem przepaść dzielącą możliwości obu metod – oczywiście w tych konkretnych okolicznościach. Sama wygrana wynikała już z detalu, który wyczaiłem w sposobie donęcania. Leszcze wyraźnie zaciekawiał subtelny plusk twardych i malutkich jak orzeszek kulek gliny ze śladową ilością jokersa, rzucanych przy każdym wstawieniu zestawu. W przypadku tyczki taki sposób donęcania byłby nie do pomyślenia (przez przywiązanie do precyzji kubka), choć teoretycznie oczywiście możliwy.

A teraz cofnę się o kolejne kilkanaście lat

Moją małą inspiracją z pierwszych lat „kariery” był Andrzej Łapiński. U nas na Warmii popularnego Łapę zna każdy wędkarz. Jest tutejszą żyjącą legendą łowienia długimi batami. Nieco upierdliwy i kontrowersyjny, ale ja go zawsze szanowałem. Szczególnie za wędkarski artyzm. Umiał zrobić coś z niczego. A w kontekście tego, o czym tutaj piszę – batem potrafił wygrywać spektakularnie. I to takim nawet 11-metrowym! Obserwując Pana Andrzeja, wiele się nauczyłem. Może nie detali, bo jak coś opowiadał, to zawsze dodawał temu więcej kolorów, niż w rzeczywistości było.

Nie wiem, czy gdyby nie Jego świadectwo bez tyczki rzuciłbym się na ogólnopolską arenę. A tak właśnie było. Ciekawostką jest, że w moim debiucie w „dużych” zawodach (na J. Szczycionek w 2007 r.) wylosowałem stanowisko właśnie obok Łapy. W 15-osobowym sektorze, stojąc z ciężkim 8-metrowym batem, pośród samych tyczkarzy (z wyjątkiem Pana Andrzeja), zająłem świetne 5 miejsce. A z legendarnym sąsiadem przegrałem wtedy zaledwie o symboliczne 5 gramów, co oczywiście i tak było dla mnie ogromnym sukcesem.

Po tamtych zawodach nie chciałem już wracać do walki o kolejny tytuł Zdobywcy Grand Prix mojego koła. Wzbudziły się drzemiące we mnie pokłady marzeń i ambicji. Moim celem po raz pierwszy stał się rozwój. Zapragnąłem obcowania z Prawdziwymi Wyczynowcami (to ci, co mieli tyczki). Z dnia na dzień wyparowała satysfakcja zdobywania kolejnych pucharków. Tym samym chcąc nie chcąc, przestałem kolekcjonować blaszano-plastikowe trofea. Wcześniej robiłem to dość namiętnie. A prestiż zawodów mierzyłem wysokością pucharów, jakie były do zdobycia…

Być może jesteś obecnie w tym miejscu, w którym ja byłem wtedy. Masz tylko baty, a jednocześnie chciałbyś utrzeć nosa tym niektórym nadętym tyczkarzom. Dlaczego nadętym? Bo znam takich, którzy jeżdżą tylko na takie zawody, gdzie wyczuwają łatwe zwycięstwo. Najczęściej poza nimi mało kto ma jokersa, a o tyczce to już nie wspomnę. Ale pucharek to pucharek. Liczy się sztuka. Znajomi i sąsiedzi podziwiają pełną gablotę mistrza. Ot taka uszczypliwość.

Pozwól, że myślami jeszcze raz wrócę do zawodów na Szczycionku.

Zrywałem porzeczki… Pierwszy raz z przyjemnością i ostatni raz w życiu. Musiałem oberwać z nich wszystkie krzaki. To był warunek inwestora, a dokładniej Mamy, która w zamian przeznaczyła 100 zł na wpisowe. Mama miała to do siebie, że zawsze dawała mi minimum absolutnego minimum pieniędzy, jakie potrzebowałem. Kiedy jechałem na kolonie i w opisie turnusu była informacja, że 50 zł kieszonkowego wystarczy – nigdy nie dostałem więcej. A z moją Mamą się nie negocjowało. W ten sposób (pewnie nieświadomie) wychowała mega kreatywne dzieci. Jestem bezwzględnie przekonany, że gdyby nie ta wieloletnia szkoła przymusowego minimalizmu, teraz nie czytałbyś tej książki. Po prostu w swoim życiu nigdy nie doszedłbym do tego etapu.

No i zrywałem te porzeczki. I myślałem, jakby tu zawalczyć z tymi tyczkarzami. Wtedy moim jedynym kontaktem z tamtym wyczynowym światem był już wcześniej wspomniany Paweł Fic. Bardzo go podziwiałem i chciałem w przyszłości być taki jak on. To Paweł wzbudził we mnie tę chęć sprawdzenia się w pierwszych ogólnopolskich zawodach. Powiedział mi, że Szczycionek to tak trudna woda, jak żadna z tych, które dotąd znałem. Opowiadał o zestawach rzędu 0,5 g i haczykach 22-24… Raczej nie był entuzjastą sensu mojego debiutu na tym konkretnym łowisku. Jednak wtedy nigdzie bliżej takiej imprezy nie było.

No i dalej zrywałem te porzeczki. W głowie miałem tak bardzo podkreślaną przez Pawła finezję. Pół grama i bat – ok – jeśli ma pięć metrów, ale nie osiem. Do ósemki 2 g to minimum. Myślałem, myślałem… Noooo iii wymyśliłem! Rozwiązanie, które teraz jest dla mnie oczywistością, a wtedy było kreatywnym odkryciem. Wydedukowałem, że… skoro tamtejsze ryby są tak ostrożne, to całe główne obciążenie zestawu odsunę daleko od haczyka – ponad metr. Poniżej pozostawię tylko kilka maleńkich ołowianych pyłków (śrucin nr 11-12). Ostrożna płotka w pierwszej fazie brania nie miała prawa poczuć mojego ciężkiego zestawu. A potem już miało być na to za późno. Zatopienie spławika wyważonego na tzw. zero (ostatnie milimetry szklanej antenki) musiało być szybsze niż jej reakcja na mój podstęp… Tak sobie to uknułem.

Inspiracji zaczerpnąłem z zawodów podlodowych. Wiele lat temu spławik na sportowym lodzie był najpopularniejszą metodą. Bo był najszybszy, a przy tym najczulszy na delikatne brania. Tam, gdzie ryb było dużo, spławiki miały po 5, a nawet 10 gramów wyporności! Podkreślę, że piszę tutaj o łowieniu niemrawych ryb w lodowatej wodzie… Fundament skuteczności takiego zestawu tkwił właśnie w wyważeniu antenki na wspomniane zero. Zanim ryba w czymkolwiek się zorientowała, była już w drodze do przerębla… Mało tego. Ciężkie zestawy pozwalały na stabilne, nieruchome podanie przynęty, a tylko taka na dnie jeziora wygląda naturalnie. Ta metoda była tak zabójczo skuteczna, a przy tym tak prymitywna technicznie, że słusznie została wycofana z zawodów podlodowych.

No ok, ale przerębel jest pod nogami, a na Szczycionku miałem łowić 8-metrowym batem mniej więcej 11 metrów od brzegu. Stwierdziłem, że im większy napór na żyłkę, tym trudniej będzie mi utrzymać na powierzchni wody widzialną kropkę antenki. Dlatego zestawy zrobiłem na super cienkiej żyłce 0,10 mm. Na wszelki wypadek przygotowałem ich kilka. Od 2 do 3 g.

Na Szczycionek nie pojechałem jako totalny laik. Bo na moich lokalnych ostródzkich zawodach płotki ma ogół były rybą dominującą. A że zawsze trudne i chimeryczne to moje umiejętności operowania zestawem były naprawdę dobre. Po prostu to czułem. Nawet teraz, wracając wspomnieniami do tamtych lat – mam dreszcze na widok antenki, która po delikatnym, prowokującym podciągnięciu, majestatycznie znika pod wodą… Zacięcie i jest! Ten przyjemny ciężar kolejnej wypracowanej płoci, ostrożnie holowanej na maleńkim haczyku. Achhhhh!!! Możesz mi wierzyć lub nie. Ale wtedy, takie zawody i takie łowienie, to był sens mojego życia.

Faktycznie, tak jak Paweł mówił, Szczycionek okazał się łowiskiem jeszcze trudniejszym – ze względu na krystalicznie czystą wodę. Jednak wiara w wypracowaną przy porzeczkach koncepcję nie zawiodła. Zestaw i cała jego filozofia zadziałały. Płotki co jakiś czas brały. Zabrakło mi tylko jednego… Elastycznej wklejki w szczytówce. Ta w moim bacie była klasyczną pustą rurką. A płotki faktycznie nie akceptowały niczego innego niż jedna ochotka zaczepiona na mikroskopijnym haczyku. Straciłem wtedy mnóstwo ryb. Spadały mi przy zacięciu, podczas holu, a nawet tuż obok podbieraka – tylko dlatego, że miał 2 metry…

Dokładnie pamiętam mój wynik – 1465 g. Łapa miał 1470 g. Sektor wygrało 1940 g. A ja na tamtych zawodach rzadko wyjmowałem z rzędu dwie zacięte ryby. Obok Pan Andrzej stracił tylko jedną płotkę. Dobrze ją pamiętam. Po jej wypięciu zestaw wystrzelił w górę i zawisł na drzewie. Łapa chwytając za swoją kultową fajkę, uśmiechnął się w moim kierunku i w ogóle się tym nie przejął. Wtedy jeszcze nie zwróciłem uwagi, że szczytówki w jego 9-metrowych teleskopach były długie i cienkie jak igła. Problemu upatrywałem tylko w haczykach. Lata wcześniej i jeszcze może kilka później miałem obsesję na punkcie poszukiwania niezawodnych haków. A wystarczyło wymienić szczytówki. To, do czego kiedyś dochodziło się latami, dziś najczęściej jest oczywiste.

Dlaczego zamiast od razu przejść do konkretów, przytoczyłem tę historię? Przede wszystkim chciałem podkreślić ogromne znaczenie kreatywnego myślenia i umiejętności działania z tym, co mamy tu i teraz. Już wcześniej wspomniałem, jak wielką szkodę sobie nieświadomie wyrządziłem kilka lat później – popadając w wiedzowo-sprzętowy chaos. Poza tym ta historia wciąż jest we mnie żywa. Nieraz wracam do niej, jak tylko czuję, że zaczynam błądzić.

Jakiego bata wybrać?

Moim zdaniem na sprzęcie nie warto oszczędzać. Ale jeśli twój budżet mocno cię ogranicza, to poniżej podsuwam konkretne sugestie.

Do 6 metrów – baty ze średniej półki w zupełności wystarczą. Ta opinia nie wynika tylko z moich osobistych zakupów. Doświadczyłem tego, wprowadzając do oferty serię budżetowych batów sygnowanych marką Górek. Od producentów dostałem wiele różnych prototypów wędek od 5 do 8 metrów, przygotowanych według moich pierwotnych oczekiwań. Każda była oznaczona kodem i ceną. Okazało się, że przy piątkach i szóstkach technologicznie da się zrobić dobre i niedrogie kije – prawdziwe wyczynowe baty. Za to pośród 7-metrowych prototypów tylko jedna wędka była akceptowalna. Taka powiedzmy, że spoko – „może być”. Natomiast otrzymane ósemki podsumowałem jedną myślą – masakra. I tutaj doprecyzuję, że w sporządzonym opisie moich oczekiwań, sztandarowym warunkiem była niska cena. Ta seria koncepcyjnie miała być ukłonem w stronę młodzieży, której nie stać na drogi sprzęt.

Na zakup siódemki i ósemki – niestety należy już przeznaczyć większą sumę pieniędzy. To nie tak, że tanią i długą wędką łowić się nie da. W dobrych rękach pewnie dałoby się i to nawet efektywnie. Ale bez wątpienia będzie to po prostu uporczywe. Wędkarstwo ma nas bawić, a nie męczyć. Na ten moment trzeba się liczyć z wydatkiem minimum 100 zł za każdy metr długiego i klasowego bata. Ze względu na nieuchronną inflację – ta wartość będzie już pewnie tylko rosła.

Posiadanie lub inwestowanie w dziewiątkę polecam wyłącznie miłośnikom tej metody. Jest niezwykle mało prawdopodobne, aby podczas zawodów mogła okazać się niezbędna. Natomiast zdaję sobie sprawę, że w pewnych warunkach taki długi teleskop może być czymś niekonwencjonalnie skutecznym, np. podczas zawodów na wąskich mazurskich kanałach. Ogólnie wszędzie tam, gdzie takim pełnym zestawem wyjdziemy poza linię tyczek i z jakiegoś powodu będzie tam więcej ryb. Pomijam oczywistą kwestię zawodów niższego szczebla, gdzie zawodnicy nie dysponują tyczkami. Wtedy dłuższe względem konkurencji wędzisko może być wiodącym atutem.

Na ogół dziewiątki nie są ani przyjemne, ani łatwo operatywne (z wyjątkiem tych topowych, bo np. Hydra Queen nawet w tej długości jest odczuwalnie lekka i poręczna). Jednocześnie nie jest to już długość, przy której argumentem przemawiającym za batem (jak w przypadku krótszych) dalej może być szybkość. Uważam, że 8 metrów to granica, przy której bat zdecydowanie może „objechać” tyczkę. Sam tego doświadczyłem, zarówno po jednej, jak i drugiej stronie. Posługując się długim batem, największym technicznym utrudnieniem jest dryfująca po powierzchni wody żyłka. Ale w głębokim miejscu będzie jej niewiele, stąd takie wędzisko może okazać się nie tylko precyzyjne, ale i efektywne.

Niestety dobra dziewiątka to już naprawdę gruby wydatek. W grę wchodzi tylko topowa półka i 100 zł za metr raczej nie wystarczy – w domyśle za nówkę sztukę. Za to rynek wtórny jak najbardziej ma sens. Baty nie zużywają się – są długowieczne. Choćby dlatego oszczędzanie na nich nie jest dobrym pomysłem.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdego od razu stać na całą bacianą armię. Kiedyś radziłem sobie w ten sposób, że z dłuższych batów zdejmowałem dolne elementy. I tak z ósemki robiłem siódemkę, z siódemki – szóstkę itd. Oczywiście nie miały pełnych długości. Jednak zawsze to była jakaś alternatywa, żeby np. mieć dwie wędki o zbliżonej długości, ale z różnymi zestawami.

Największe wrażenie co do zasady robią te wędki, które są bardzo lekkie, sztywne i szybkie. Co ciekawe, jeśli bat spełnia te trzy warunki jednocześnie, to moim zdaniem nie będzie optymalny do żadnego zastosowania (z jednym wyjątkiem, o którym jeszcze wspomnę). Przykładowo stosując względnie nieduży haczyk – z tych sztywnych i szybkich spada mnóstwo ryb. Mają zbyt tępą akcję, wyszarpującą delikatny haczyk. Za to te dwie cechy będą idealne do szybkiego „klatowania” średnich ryb – oczywiście na odpowiednio mocnym zestawie. Jednocześnie, jeśli taki bat będzie lekki, to pod ciężarem walecznych płoci czy krąpi nie dość, że straci swoją szybkość, to jeszcze w każdej chwili może ulec uszkodzeniu.

Dlatego baty użytkowo dzielę na dwie kategorie: lekkie albo mocne. W obu przypadkach ich określenie jest oczywiście dużym uproszczeniem.

Lekkie baty to te, które są nie tylko lekkie i przyjemne, ale przede wszystkim elastyczne i zakończone pełną szczytówką tzw. wklejką. Podczas holu nawet niewielkiej płotki blank takiej wędki pracuje płynnie i miękko, amortyzując każdy jej ruch. To sprawia, że ryba jest spokojniejsza, nie szarpie się i bez oporu daje się wyjąć i pochwycić – bez ciągłego podskakiwania, które jak każdy z nas nieraz doświadczył, powoduje wiele irytujących spadów. Pomimo wiotkości klasowy lekki bat zawsze powinien odznaczać się zwartą akcją (nie może się bujać), co sprzyja precyzyjnemu zarzucaniu i kontroli zestawu.

Wbrew pozorom takie wędki mają duży zapas mocy, który wynika właśnie z ich elastyczności i zdolności do bardzo głębokiego ugięcia. To sprawia, że są w stanie opanować zadziwiająco okazałe ryby. Nieraz sam byłem w szoku, jak czytałem wiadomości od naszych klientów, którzy na tak finezyjny bacik, jak Hydra Queen wyjmowali duże liny, czy nawet 2-3 kg karpie. Oczywiście nie są to wędki stworzone do polowania na tak silne ryby. Natomiast ich praca sprawia, że te mogą dać się oszukać (zdezorientowane nieraz zachowują się nad wyraz spokojnie). Na twardym kiju, czując znacznie większy opór, byłyby o wiele bardziej zdeterminowane do walki i mało prawdopodobne, aby delikatny zestaw był w stanie je zatrzymać.

Generalnie im dłuższy jest bat, tym moim zdaniem w szczytowych sekcjach powinien być bardziej elastyczny (oczywiście zachowując przy tym zwartą akcję). Hol na krótszej wędce jest szybszy, wiec ryba (w domyśle niewielka) ma mniej czasu, żeby nam zwiać. Nieraz podczas odhaczania widzimy, że jeszcze chwila i z pewnością spięłaby się. Stąd przy holu z dalszego dystansu odpowiednia amortyzacja odgrywa większą rolę. Poza tym łatwiej jest wyczuć zacięcie małej płotki na krótkim baciku niż na znacznie dłuższym 8-metrowym. A najwięcej ryb spada właśnie podczas zacięcia. Najczęściej przez to, że było zbyt ostre i wędka nie była w stanie go zamortyzować.

Przy lekkich batach wypada mi jeszcze wspomnieć o tych najkrótszych tzw. uklejówkach. Zgodnie z powyższą zasadą (im krótszy kij, tym szybszy) – najlepsze dla mnie to takie, których blank jest wyraźnie sztywny, z wyjątkiem szczytówki. Ta powinna być możliwie cieniutka, wrażliwa i elastyczna, bo tylko ona w tej wędce pracuje. Takie kijki są bardzo szybkie (w rozumieniu nie tylko akcji, ale i tempa łowienia), a przy tym spada z nich zdecydowanie mniej ryb. Kiedy uklejówka odznacza się dość elastycznym blankiem i niekoniecznie czułą szczytówką, wtedy jest wolniejsza podczas zarzutów, trudna do wyczucia podczas zacięć (ostrym ruchem łatwo uklei wyrwać haczyk), a jej amortyzacja i tak nieoptymalna (blank sam w sobie jest zbyt mocny, aby móc pracować pod ciężarem niewielkiej ryby).

Mocne baty to dla mnie takie, które nie tyle umożliwiają wyholować bardzo dużą rybę, ile na odpowiednio mocnym zestawie szybko łowić te średnie. Kiedy w 4 godziny potrzebujemy wyciągnąć 300 płotek 7-metrowym batem – ten wyżej opisany lekki i elastyczny z wklejką będzie optymalny. Ale jeśli ten sam bat miałby wyjąć z rzeki 250 krąpi, chociażby o średniej wadze 100 g – owszem byłoby to możliwe, ale mało prawdopodobne. Całą swoją uwagę musielibyśmy skupić na optymalizowaniu każdego holu. Bo krąpie, jeśli nie postawimy im twardego oporu – są bardzo waleczne. Poza tym lekka wędka jest problematyczna do unoszenia stosunkowo ciężkich ryb. Owszem Hydrą Queen bez problemu klatowałem 200 g płocie. Natomiast wymagało to wyczucia i uwagi, co samo w sobie jest spowalniające. (Nasza koncentracja powinna być zanurzona przede wszystkim w wodzie. Ryby najłatwiej jest zgubić nie podczas holu, a przez brak odpowiedniej reakcji na ich zachowania, m.in. poprzez donęcanie, czy dopasowanie zestawu).

Optymalny do „rzeźniczego” łowienia bat względem lekkiego będzie o kilkadziesiąt gramów cięższy, mniej elastyczny (bardziej wysztywniony, sprężysty) i zakończony pustą w środku szczytówką. Tęgość takiego kija determinuje użycie odpowiednio mocnego haczyka. To w połączeniu z jego „nieugiętą” pracą szybko gasi wolę walki silnego krąpia czy dorodnej płoci. W praktyce takie ryby na mocnym bacie holuje się szybciej i mimo teoretycznie niewielkiej amortyzacji spada ich mniej. Po prostu nie walczą, poddają się. Jednocześnie taki bat użyty do łowienia drobnicy na delikatne haczyki, nawet przy odpowiednim wyczuciu będzie zaliczał więcej spadów niż ten lekki zakończony wiotką wklejką.

Jako że na ogół batami łowimy drobnicę, to te mocne i tęgie rzadko bywają potrzebne. Nawet tam, gdzie jest dużo średnich ryb i warunki do pełnego zestawu są odpowiednie – do granicy około 200 wyciąganych ryb – w konfrontacji z precyzyjniejszą tyczką – bat, aby sprostać, wymaga dużych umiejętności. Dopiero kiedy trzeba łowić w tempie sztuki na minutę, szanse się odwracają i to tyczka musi dorównać batowi.

Trochę więcej niż kilka lat temu, w piękny kwietniowy weekend, w Elblągu odbywały się wyczekiwane po długiej zimie zawody. W tamtą sobotę odniosłem pamiętne dla mnie zwycięstwo. Okrasiłem je 27-kilogramami krąpi. Było ich około 230 szt. (Podczas szybkościowego łowienia często liczę ryby, to pozytywnie wpływa na moją koncentrację). Zawody pamiętne, bo do tamtego czasu, w podobnych okolicznościach nie szło mi tam najlepiej. Zawsze coś przekombinowałem. Wtedy to były idealne warunki do bata – krąpie nie za duże, za to bardzo dużo. Ale ja batem nie łowiłem, bo wylosowałem jedno z nielicznych stanowisk pod drzewami. Pamiętam, że tamto zwycięstwo było dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Miałem wrażenie, że baty łowiły ode mnie znacznie szybciej. Za to ja byłem spektakularnie skuteczny (na te 230 ryb straciłem tylko dwie!), czego znaczenia w szybkościowym łowieniu jeszcze należycie nie doceniałem.

W niedzielę tyczki już nie rozłożyłem. Tylko dwa 7-metrowe baty – legendarne Colmiki Extreme. Wtedy innych jeszcze nie posiadałem. W myśl zasady, o której w tej książce chyba już wspomniałem (musiałem mieć komfort posiadania najlepszego sprzętu, by móc o nim nie myśleć). No i całe szczęście, że te baty były kompatybilne z innymi długościami, które też ze sobą zabrałem. Bo już po kilku minutach zawodów, wyrywając z wody tłustego krąpia, strzeliła mi jedna ze szczytowych sekcji… Później ta sytuacja powtórzyła się jeszcze dwukrotnie. Mimo optymalnej taktyki, przez ostrożniejsze i w konsekwencji wydłużające się hole i ogólne poirytowanie – nie mogłem rozwinąć skrzydeł. Co istotne krąpie były nieco większe niż w sobotę. Moje wędki nie mogły postawić im twardych warunków. A kiedy odpuszczałem, hasały w najlepsze. Samo podbieranie na długim bacie też jest nieporównywalnie bardziej czasochłonne niż na znacznie krótszym topie. Gdyby chodziło o wyjęcie 100 ryb, to byłaby niesamowita frajda. Ale ja musiałem złowić ich dwukrotnie więcej. Ostatecznie zawody ukończyłem z wynikiem 23 kg, trzecim miejscu w sektorze (wygrało 25 kg – tyczką) i pęczkiem węglowych strzęp. Co ważne, do tamtego czasu – nigdy przez niemal 10 lat – w żadnym z tych batów nie uszkodziłem choćby szczytówki. Uważałem je za absolutnie niezawodne.

Właśnie po tamtych zawodach w mojej świadomości baty podzieliłem na lekkie i mocne. Co z tego, że blank Extremów jest szybki i sztywny, jeśli nie jest w stanie zgasić średniej wielkości krąpia. Siłowy hol nie powinien wynikać z dynamiki naszych ruchów tj. szarpania się z rybą. To sam opór sprzętu powinien pozbawiać ją woli walki. I tak się faktycznie dzieje. Solidny krąp czy leszcz zacięty na tęgim bacie, mocnej odległościówce, czy grubej gumie – po chwili namysłu poddaje się.

Wracając do samych Extremów. W ogólnej opinii to absolutnie najlepsze baty na rynku. Leżą w ręce jak żadne inne. Samo ich trzymanie daje poczucie luksusu. Pomimo bardzo wysokiej ceny nie brakuje na nie chętnych. Wręcz mają swoich wyznawców, do których sam kiedyś należałem. Jednocześnie ich właściwości (lekkie, sztywne i szybkie) nie są optymalne do żadnego zastosowania (z wyjątkiem amortyzatora, o czym zaraz wspomnę). Kiedy używałem ich do szybkościowego łowienia drobnicy, ale też chimerycznych leszczyków – spadało z nich mnóstwo ryb. Dopiero kiedy oryginalne puste szczytówki wymieniłem na długie i wiotkie wklejki – stały się użyteczne.

Guma w bacie

W tym temacie nie będę się rozpisywał. Bo raz, że nigdy w ten sposób batem nie łowiłem, a dwa zawsze odbierałem to trochę za profanację tejże metody. To nie tak, że nie widzę sensu. Natomiast bat sam w sobie nie jest optymalny do holowania silnych i walecznych ryb. Co innego rekreacyjne łowienie leszczy czy linów, gdzie czucie ich na wygiętym w pałąk teleskopie jest kwintesencją radości płynącej z holu ryby. Jednocześnie zastosowanie gumy tę frajdę by zwyczajnie zabrało.

Wyjątkiem, w którym takiego rozwiązania sam bym się podjął i z pewnością potem je propagował, byłaby okoliczność, w której nie posiadałbym tyczki, a jednocześnie stosując delikatny haczyk – musiałbym łowić bardzo trudne, a tym bardziej niemałe ryby. Optymalny do tego teleskop powinien być taki, jak wyżej opisane mocne kije (przy czym oczywiście może być znacznie lżejszy). Jeśli będzie zbyt elastyczny – precyzyjne zacięcie będzie trudne do wyczucia. Mimo że nigdy w ten sposób nie łowiłem, łatwo mogę sobie wyobrazić, że dobranie odpowiedniego amortyzatora będzie wymagało jeszcze większej skrupulatności niż w przypadku tyczki. Nie ma opcji, że zamocujemy gumę i do wszystkiego będzie dobra.

Zestaw

Metoda pełnego zestawu to określenie, które niegdyś stale przewijało się w wędkarskiej prasie. W ten sposób jasno rozróżniano ją względem metody skróconego zestawu – dzisiaj już po prostu tyczki. Ma to większy sens, ponieważ wędka do pełnego zestawu wcale nie musi być teleskopowa. W latach 90. technologicznie łatwiej było uzyskać długi i operatywny kij, właśnie poprzez nasadowe łączenie elementów. Dzięki temu wędka mogła mieć dwa zastosowania, zarówno do pełnego, jak i skróconego zestawu. Co ciekawe, Brytyjczycy do dziś tę tradycję skutecznie kultywują i tamtejsze firmy oferują także nasadowe baty.

Wybór spławika

W budowie pełnego zestawu jest jedno fundamentalne ograniczenie – zależność jego ciężaru względem długości. Po prostu zbyt lekkim zestawem nie będziemy mogli skutecznie operować (w domyślnie zmiennych lub niekorzystnych warunkach). Z mojego doświadczenia ta zależność wygląda następująco (długość zestawu -> jego minimalny ciężar):

9 m -> 3 g | 8 m -> 2 g | 7 m -> 1,5 g | 6 m -> 1 g | 5 m -> 0,6 g | 4 m -> 0,4 g | 3 m -> 0,2 g

Oczywiście w idealnych warunkach dałoby się łowić jeszcze nieco lżej. Niemniej z mojej praktyki wynika, że nie przynosi to wymiernych korzyści, wręcz przeciwnie. Skuteczności należy doszukiwać się w innych aspektach. W kontekście zestawu, jak sama nazwa wskazuje, będzie to zestawienie jego elementów.

Średniej długości plastikowa antenka, oliwkowy korpus i metalowy kil – tak wygląda mój ulubiony, standardowy i uniwersalny spławik do bata. Tak naprawdę nic innego nam nie potrzeba. Jedynym elementem tego zestawienia, który może i powinien zmieniać się względem różnych warunków to antenka.

Do rzecznej przepływanki antenka musi być grubsza i tym samym bardziej wyporna. W nurcie zdecydowanie lepiej, jak będzie „za tłusta” niż za chuda. Jej pływalność jest najważniejsza, a czułość drugorzędna. Zatapiać ją powinny wyłącznie ryby i ewentualne zaczepy, a nie opór wleczonej po dnie przynęty. Odpowiednio wyporna (nośna) antenka pozwoli uniknąć frustracji i czasu straconego na egzekwowanie fałszywych brań..

Przy finezyjnym „rzeźbieniu” biorę pod uwagę antenkę szklaną. A jeśli w wodzie stojącej łowię płotki, to preferuję ją niezależnie od tego, czy ich brania są pewne, czy delikatne. Niemniej ta standardowa, plastikowa też będzie ok. Kiedy widzę, że ryby mają problem z jej zatopieniem, bo czują opór – doważam ją ołowianym pyłkiem

Według fizyki materiał, z jakiego wykonana jest antenka – nie powinien mieć znaczenia. Liczyć ma się jedynie jej średnica. Ale każdy doświadczony spławikowiec dostrzega, że jednak te subtelne a zarazem odczuwalne różnice w sygnalizacji brań istnieją. Na przykład włókno szklane jakby mniej „klei się” wody i łatwiej topi. Ogólnie dostrzegam zależność, że im cięższy jest materiał antenki, tym jej wrażliwość na sygnalizację większa (tonąc stawia rybie mniejszy opór, niż wypychany przez wodę lekki plastik). Zakładam, że właśnie dlatego spławiki z metalową antenką są tak wybitnie czułe. I w drugą stronę, puste antenki wypełnione powietrzem (typu hollow), są mniej czułe (przez co lepsze do dużych przynęt i znacznych głębokości) niż pełne plastikowe o tej samej średnicy.

Metalowy kil zawsze jest ok. Znam zawodników, którzy innego materiału w tym podzespole nie uznają (m.in. Diego Da Silva). Chodzi o stabilność. Spławik z metalowym kilem pewnie siedzi w wodzie, nie buja się. Jest to ogromny atut w kontekście łowisk płytkich i przeciwstawianiu się negatywnemu oddziaływaniu wiatru i fali. Bo tam, gdzie jest głęboko (umownie powyżej 3 m), rolę stabilizatora korpusu dodatkowo pełni też napierająca na żyłkę zestawu woda. I przyznam, że wtedy preferuję już stateczniki węglowe, mimo że w obu wariantach spławik zachowuje się równie stabilnie. Natomiast ten z węglowym kilem pozwala dostrzec nieco więcej. Zastopowany wędką, podczas ruchu wody (np. dryfu lub lekkiego uciągu) – liniowo ułoży się z żyłką. W ten sposób mogę znacznie lepiej wyczuć, co dzieje się z zestawem, a tym samym z moją przynętą. Ponadto, przy znacznej głębokości spławiki z metalowym kilem często okazują się nadmiernie czułe. Dlatego powyżej 3 m na ogół preferuję kile węglowe (z wyjątkiem dysków).

W przypadku bata z powyższej zasady nie korzystam w pełni. Ponieważ łowiąc nim, nieustannie poprawiam (koryguję) ułożenie żyłki pomiędzy wędką i spławikiem. Tak więc atut zakotwiczenia spławika metalowym dolnikiem ma jeszcze większe znaczenie. Bo ten nie wyskakuje z wody wraz z podrywaną żyłką. Jest to szczególnie istotne w warunkach dla bata niekorzystnych. Wówczas lekki konstrukcyjnie spławik (z węglowym kilem) będzie bardziej podatny na działanie wiatru, przesuwanie i przechylanie się. Dopiero przy dużych głębokościach i dość ciężkich zestawach do bata będzie dostatecznie stabilny. Innym wyjątkiem jest rzeczna przepływanka. Tam węglowy statecznik to dodatkowy atut dla pływalności i ogólnie czucia zestawu.

Oliwkowy korpus to klasyka i uniwersalność. Nie bez powodu. Ten kształt po prostu jest najbardziej optymalny w kontekście stabilności. To czy ta oliwka jest mniej, czy bardziej rozciągnięta w wodach stojących i kanałach nie ma istotnego znaczenia. Za to w szybkiej rzece bardziej korpulentny kształt, podczas wstrzymywania zestawu, będzie lepiej siedział w wodzie.

Od tego wszystkiego jest jeden wyjątek. Przy szybkościowym łowieniu w wodzie stałej (niepofalowanej i niezbyt głębokiej) zazwyczaj lepiej sprawdzi się tzw. ołówek. Krótki spławik znacznie szybciej ustawia się i lepiej sygnalizuje brania z opadu. Kiedy ryba przechwyci przynętę, to taki ołówek, zamiast momentalnie spionizować się, pozostaje z lekko przechylonym i „wibrującym” nad wodą korpusem. Jeśli ryb jest dużo, to i brań z opadu na ogół też jest wiele. Stąd szybka i czytelna sygnalizacja sprzyja naszej efektywności.

Ołówki można podzielić na dwa główne typy. Te do łowienia powierzchniowego i te na nieco większej głębokości – w toni i przy dnie.

Pierwsze to typowe uklejowe patyczki. Aby natychmiast sygnalizowały każde przechwycenie przynęty – ich stabilność (długość kila) została ograniczona do minimum. Przez to są problematyczne podczas uporczywego wiatru, który z łatwością je przesuwa i wyciąga z wody. W takich okolicznościach alternatywą jest spławik, w którym względem uklejowego patyczka odwrócono proporcje. Nazywam go uklejowym baniaczkiem. Krótki pękaty korpus wraz odpowiednio długim i grubym metalowym kilem sprawiają, że nawet podczas porywistego wiatru stabilnie siedzi w wodzie. Owszem, nie będzie aż tak szybko i wyraźnie wskazywał brań z opadu, ale przynajmniej umożliwi skuteczne łowienie. Co ważne, baniaczek też jest bardzo krótkim spławikiem, idealnym nie tylko do powierzchniowego łowienia uklei, ale również na nieco większej głębokości.

Drugi typ ołówków został stworzony z myślą nie tylko o bacie, ale i tyczce. Są kompromisem pomiędzy szybkością ustawiania się a względną stabilnością. Tę drugą zapewnia dłuższy metalowy kil, a także korpus, który pewnie siedzi w wodzie. Ze względu na jego uniwersalność dłuższa jest także antenka.

Żyłka do bata

Pełny zestaw to długi zestaw. Długi zestaw to dużo żyłki. A jak czegoś jest dużo, to zazwyczaj ma istotne znaczenie. W tym przypadku kluczowe będą: jej rodzaj i średnica. Kolejność nie jest przypadkowa.

Niektóre żyłki, szczególnie te twardsze, ze względu na swoją strukturę są cięższe. I do bata nie będą dobrym wyborem. Dlatego że taka żyłka mocniej przywiera do wody. Albo jak ja to mówię – klei się wody. W przypadku tych najtwardszych (np. powlekanych fluorocarbonem), mogą wręcz delikatnie zatapiać się.

W łowieniu batem najważniejsza jest kontrola nad zestawem. W praktyce chodzi o to, aby oddziaływanie żyłki względem spławika było możliwie neutralne. Jeśli ta, pod wpływem ruchu wody lub wiatru, układa się w tzw. balon, to napinając się, coraz szybciej przesuwa spławik. W konsekwencji nasza przynęta – na tle jej otoczenia – nie prezentuje się naturalnie. Łatwo sobie wyobrazić, że jeśli na dnie wszystko spokojnie leży, a nasz robak płynie, to raczej nie wzbudzi zaufania ostrożnej ryby. Dlatego ewentualne branie będzie nerwowe i pewnie nieskutecznie zacięte.

Rzadko jest tak, że warunki nam sprzyjają. Stąd żyłką cały czas musimy pracować – niwelować ten nadmuchiwany przez wiatr balon. A łatwiej jest operować taką, która jest lekka i z łatwością odrywa się od powierzchni wody. Jeśli jest inaczej, to przy takim szybkim ruchu wędką będziemy nie tylko wyrywali żyłkę, ale i spławik. W konsekwencji znowu nienaturalnie poruszali przynętą. Dokładnie ta sama zasada dotyczy łowienia metodą rzecznej przepływanki. Stąd żyłki produkowane do bolonki będą idealne także do bata. Są bardzo lekkie i nie kleją się do wody.

Na ogół to, co jest lekkie – nie jest zbyt mocne. Podobnie jest z najlepszymi żyłkami bolońskimi. Są mniej wytrzymałe niż inne rodzaje. Ale jako że batem co do zasady nie siłujemy się z dużymi rybami i nie zakładamy adekwatnie mocnych do tego przyponów – wytrzymałość żyłki głównej nie jest istotna. Tym bardziej że przez jej lekkość możemy użyć nieco większej średnicy. Jednocześnie, w kontekście bata, istotnym atutem takich żyłek jest także ich elastyczność, która sprzyja amortyzacji zestawu i tym samym naszej efektywności. (Nieraz dzwoni do nas oburzony klient i mówi: „ta wasza żyłka to gówno! Dwunastka dżaksona jest dwa razy mocniejsza!”. Jeszcze nie wszyscy rozumieją, że niektóre firmy, które powstawały w latach 90., podobnie jak politycy – do dziś kultywują propagandową efektywność. Nie liczy się rzeczywistość. Liczy się dopasowanie informacji do oczekiwań odbiorcy.)

Jeśli chodzi o średnicę żyłki, moim punktem wyjścia (do zestawów z zakresu 1-3 g) jest 0,14 mm. Poniżej 14stki (na 0,12-0,13) schodzę wyłącznie, przygotowując najlżejsze zestawy. Cieńsza żyłka teoretycznie sprawdzić może się również w takiej sytuacji, jaką opisałem w przypadku zawodów na Szczycionku. Tam wspomniałem o 0,10, ale wtedy używałem taniego i przegrubionego Siglonu (zakładam, że realnie było to właśnie 0,12). Cieniej zszedłbym już tylko w zestawach do łowienia trudnych uklei (ewentualnie płotek). Delikatna żyłka 0,10-0,11 może istotnie wpłynąć na skuteczność. Z jednej strony mamy lepszą amortyzację, a z drugiej łatwiejszą kontrolę nad zestawem. Ma to sens, kiedy ryb jest niewiele i liczy się każda sztuka. Jednocześnie, kiedy uklei jest oporowo bardzo cienka żyłka prawdopodobnie nie wytrzyma agresywnego tempa, a wtedy każda zmiana zestawu na nowy wiąże się z ogromną stratą. Uwzględniając te dwie okoliczności, spławiki uklejowe mocuję zarówno na żyłce 0,10-11, jak i 0,13-0,14.

Kiedy łowię dużo ryb (jedną na minutę i więcej) – już od 2 gram nie waham się użyć średnicy 0,16 mm. W takich warunkach brania najczęściej wyprzedzają potrzebę ponownego ułożenia żyłki. Za to kluczowa dla utrzymania tempa łowienia staje się niezawodność zestawu. Po prostu nie mogę dopuścić do jego definitywnego splątania. Z dwóch powodów. Raz, że to zawsze strata cennego czasu. A dwa, w kontekście wysokiej skuteczności, niezwykle ważne jest wczucie się w konkretny zestaw.

Do „grubego” łowienia średnich ryb zestawami od 3 g nie waham się użyć żyłki o średnicy 0,18 mm, a powyżej 5 g nawet 0,20 mm. Z tego samego powodu, jaki opisałem w poprzednim akapicie. Chodzi tylko o uwzględnienie większego kalibru łowionych ryb.

Oliwka czy śruciny?

Obciążenie w batowym zestawie standardowo „buduję” na oliwce. Moja filozofia jest tutaj bardzo prosta. Mianowicie. Obciążenie główne musi być jak najbardziej mobilne. Dlatego że jego odległość względem haczyka jest kluczowa dla naszej efektywności. Zasada jest następująca. Mam problem z zacięciem, po spławiku (szarpanych braniach) czuję, że rybom jest „ciężko” i porzucają przynętę – oliwkę przesuwam w górę. Do momentu, aż skuteczność wzrośnie. Kiedy dostrzegam, że ryby rozkręcają się (w polu nęcenia pojawia się ich więcej), stają się bardziej ufne i agresywne – oliwką jadę w dół. W ten sposób przynęta szybciej dociera w strefę brań. Jeśli te ponownie stają się nerwowe, a zacięcia puste – oliwkę znowu nieco podnoszę. Wszystko dzieje się intuicyjnie – metodą prób i błędów. Od teorii ważniejsze jest, abyś po prostu zdawał sobie z tego sprawę. Nie pozostawał bierny wobec nieskuteczności. Często na zawodach obserwuję sąsiadów, którzy mimo niepowodzeń nic nie zmieniają.

Kształt oliwki generalnie nie ma większego znaczenia. Natomiast w nawiązaniu do jej mobilności, bardzo wygodne są te mocowane na igielitach. Co jeszcze jest ważne, to możliwie najmniejsza liczba dodatkowych śrucin. Poza tymi sygnalizacyjnymi, najlepiej, jakby na zestawie znalazły się tylko dwie lub trzy blokujące oliwkę (jeśli jest przelotowa) plus ewentualne pyłki doważające spławik (nad oliwką). Jeśli śrucin będzie więcej, to też ok. Po prostu im jest ich mniej, tym szybciej zmienimy ustawienie obciążenia.

Jeśli chodzi o obciążenie sygnalizacyjne – w zestawach batowych jestem zwolennikiem względnie większego niż mniejszego. Wiąże się to z fundamentalną zasadą utrzymania stabilności, czyli naturalnej prezentacji przynęty. Uważam, że wielkość obciążenia sygnalizacyjnego jest mniej istotna niż wysokość oliwki. Bo czymże jest te 0,1 czy 0,2 g, w odniesieniu do 2, czy 3 g, które ryba potencjalnie może wyczuć. Wpływ na moją interpretację ma też doświadczenie podlodowe. Mormyszka, jako jedyna dopuszczalna metoda na zawodach podlodowych, to nic innego jak haczyk wlutowany bezpośrednio w kawałek metalu. O naszej skuteczności w 90% decyduje jej waga i wielkość haczyka. Mormyszka o masie 0,2 g uznawana jest za finezyjną „pchełkę” – do delikatnych brań. Tak więc, jeśli ryba nie ma problemu zaatakować ochotkę przymocowaną bezpośrednio do „obciążenia sygnalizacyjnego”, to tym bardziej nie powinna mieć zastrzeżeń, kiedy te znajduje się 15 cm od haczyka.

Przygotowując zestaw do bata, który nie jest ukierunkowany na konkretne warunki – zamiast jednej większej śruciny sygnalizacyjnej mocuję na nim trzy mniejsze. Przykładowo moim standardem do 3-gramowego spławika (i bata) jest „sygnał” o masie 0,2 g. I jeśli taki zestaw przygotowuję typowo na Kanał Szymoński, gdzie łowi się szybkościowo – zakładam jedną taką śrucinę (nr 3). Ale jeśli nie znam jego przeznaczenia, bo robię go na zapas – w to miejsce wolę zamocować trzy śruciny o masie 0,1 g (nr 6). Dlaczego trzy, a nie dwie będące ekwiwalentem 0,2 g? Bo ta dodatkowa śrucina może przydać się w dwóch sytuacjach.

Pierwsza. Kiedy ryby biorą dobrze – zamiast obniżenia oliwki, lepszą opcją może okazać się zwiększenie obciążenia sygnalizacyjnego. Szczególnie kiedy łowimy średnie i większe ryby, które biorą dłużej i szybkie wyczucie oliwki może spowodować porzucenie przynęty. Za to w przypadku drobnicy, która żeruje agresywnie, co do zasady bywa odwrotnie. Lepiej jest uszczuplić obciążenie sygnalizacyjne i jednocześnie nisko ulokować oliwkę.

Druga. Kiedy ryby są trudne lub stoją wyżej nad dnem (biorą z opadu) – wysokie ulokowanie oliwki i trzypunktowe rozłożenie śrucin odciąży przynętę i jednocześnie wydłuży jej opad. Czyli z jednej strony ryby rzadziej powinny porzucać przynętę, a z drugiej częściej się na nią decydować.

Poniższa tabela pokazuje, jakie dokładnie śruciny sygnalizacyjne mocuję na żyłce, przygotowując moje uniwersalne zestawy do bata.

Zestaw 0,3 – 0,5 g -> 3 x śrucina nr 11 | 0,6 – 0,8 g -> 3 x nr 10 | 1,0 – 1,5 g -> 3 x nr 9 |

2,0 g -> 3 x nr 8 | 2,5 g -> 3 x nr 7 | 3,0 g -> 3 x nr 6 | 4 – 5 g -> 3 x nr 5 | 6 – 8 g -> 3 x nr 4

Jak wyżej wspomniałem – dwie śruciny stanowią ekwiwalent wagi standardowego dla mnie obciążenia sygnalizacyjnego, a trzecia daje mi dodatkowe możliwości modyfikacji zestawu.

Kończąc temat obciążenia, wspomnę o oczywistym wyjątku. W zestawach uklejowych obciążenie buduje się w oparciu o wianuszek 8-12 śrucin, które są albo tej samej wielkości, albo idąc w górę różnią się jednym rozmiarem. Przykładowo spławik 0,4 g w zamyśle wyważę stosując: 3 śruciny x nr 11 i 7-8 x nr 10.

Utarło się, że przy łowieniu uklei całe obciążenie powinno być skupione przy przyponie. Stąd taki długi wianuszek, aby opad przynęty był bardziej swobodny i naturalny. Jednak kurczowe trzymanie się tej zasady (skupionego obciążenia) to moim zdaniem błąd. Prawdziwa efektywność budowania wyniku bierze się ze skuteczności, a nie przyspieszania czegokolwiek (w tym przypadku sygnalizacji brań). Mając wiele pustych zacięć (i jednocześnie idealnie doważoną antenkę), wiem, że poza zmianą haczyka na mniejszy pozostaje mi jeszcze odsunięcie głównego obciążenia – początkowo o 5-7 centymetrów. Przy przyponie pozostawiam tylko jedną śrucinę. W przypadku bardzo trudnych do wcięcia uklei, obciążenie jeszcze nieco odsuwam, ale nie dalej niż 15 cm od przyponu. Poza tym, że odciążając przynętę, zmniejszam opór zestawu, dodatkowo łatwiej jest mi wyczuć właściwy moment zacięcia. Bo kiedy ukleja porusza od razu całym obciążeniem – brania zawsze są ostre i zerojedynkowe. Kiedy zacinam w punkt – ryba często nie zdąży jeszcze połknąć haczyka, a kiedy przeczekuję – pod wpływem oporu obciążenia porzuca przynętę. Dlatego rzadko zdarza mi się, aby opcja ze skupionym jednopunktowo obciążeniem była optymalna (ukleje muszą być bardzo agresywne). Zazwyczaj lepsze tempo uzyskuję – odciążając przynętę i przy okazji poprawiając czytelność brań.

Przypon i haczyk

Temat ten wyczerpałem już w dziale technicznym. W kontekście bata dodam tylko jedną uwagę.

Łowiąc tyczką – w zakresie prezentacji przynęty – wiele możemy zmienić i natychmiast dostrzec różnicę np. całkowicie stopując zestaw. Batem w większości warunków nie jest to możliwe. Nie mamy aż tak precyzyjnej kontroli nad naszą przynętą. Dlatego, jeśli tempo brań mnie nie satysfakcjonuje, to znacznie szybciej niż przy tyczce – zmieniam haczyk na mniejszy. I często okazuje się to przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Ale oczywiście nie zawsze tak musi być. Trzeba kalkulować. Bo co z tego, że branie leszcza będzie szybsze, jeśli ryzyko jego spięcia znacząco wzrośnie? A każdy z nas wie, że nie ma nic gorszego, niż zaraz po zacięciu spiąć leszcza i to jeszcze w polu nęcenia… Natomiast przy drobnicy mniejszy haczyk nie dość, że prawdopodobnie przyspieszy tempo brań, to zwiększy także procent tych efektywnie wykorzystanych. Zmieniając haczyk na mniejszy, na ogół w pierwszej kolejności wybieram te mocniejsze modele. Dopiero, jeśli to nie pomaga – haczyk zmieniam na delikatniejszy.

Długość zestawu

Przygotowując zestaw w domu, nigdy go dokładnie nie mierzę. Biorę tylko pod uwagę, do jakiego najdłuższego bata mogę go potencjalnie użyć i tyle mniej więcej żyłki nawijam. Oby tylko na stanowisku nie tracić czasu i koncentracji na dowiązywanie żyłki. Dopiero nad wodą, kiedy wezmę wędkę do ręki, jestem w stanie ocenić – o ile zestaw powinien być od niej krótszy. A to nie musi być takie oczywiste.

Na ogół w długich batach gumkę do haczyka przesuniemy nieco wyżej niż w uklejówkach. Bo im dłuższy jest bat, tym dla komfortu łowienia (wyważenia kija) więcej dolnika musimy chwycić. Istotne będzie też to, co w danych warunkach jest dla nas ważne. Przykładowo nastawiając się na leszczyki z mazurskiego kanału, wiem, że stosunkowo długi zestaw (np. tylko 20 cm krótszy od bata) będzie podwójnie korzystny. Raz, że nieco łatwiej będzie mi przechwytywać ryby podbierakiem. A dwa – te dodatkowe centymetry zasięgu mogą dać mi więcej brań. Jednocześnie ten sam zestaw użyty do szybkościowego łowienia płotek i krąpi skróciłbym, tak, aby wyrywana z wody ryba wpadała wprost w moje ręce. Żeby nie plątała mi się gdzieś pomiędzy kolanami.

W przypadku łowienia uklei, dokładną długość zestawu uzależniam od zakładanego tempa łowienia i przede wszystkim wielkości ryb (tego, w jakim stopniu będą uginały szczytówkę). Jeśli nie przewiduję szaleńczego tempa, to zakładam, że dodatkowe centymetry zasięgu będą miały znaczenie. Nieraz jest tak, że instynktownie wychylamy się, czując, że im dalej sięgamy, tym więcej mamy brań. Zakładając, że uklejówkę da się trzymać niemal za korek, to zestaw może być od niej krótszy zaledwie o 20 cm. Natomiast, kiedy uklei jest bardzo dużo, długość zestawu powinna być tak dopasowana, aby po każdym zacięciu trafiały wprost w nasze ręce.

Technika łowienia

W tym temacie pierwsze co przychodzi mi do głowy: łowienie batem jest banalne. Wystarczy machnąć i zestaw już jest w wodzie. Po braniu szarpnąć wędką do góry i ryba sama wpadnie w ręce…. Idąc tym tropem, spinning też jest banalny. Wystarczy rzucić i trafić przynętą do wody. Szczupak jak weźmie, to sam się zaczepi… A tak serio, w obu przypadkach łatwy jest tylko próg wejścia. Przykładowo będąc laikiem, nieporównywalnie szybciej zaczniemy wyjmować ryby na feeder niż na odległościówkę. Dlatego że w zdobyciu podstawowych i zarazem niezbędnych umiejętności te metody dzieli przepaść. Podobnie batem – ryby może łowić każdy niezależnie od stażu i umiejętności. Ale łowić a łowić skutecznie to już coś zupełnie innego.

Zarzut

Kiedy podczas zawodów kolega obok długim batem dynamicznie wymachuje zza pleców, czuję, że to nie będzie wyrównany pojedynek. Zestaw wyrzucony w ten sposób zostaje napięty jak struna. Od szczytówki po haczyk. Wiąże się z tym kilka niekorzystnych konsekwencji. Wiatr napierając na napiętą żyłkę, natychmiast ściąga i przesuwa zestaw. Stąd nasza przynęta już od pierwszych chwil wygląda co najmniej podejrzanie (na tle otoczenia). Na naprężonej żyłce ryba szybko wyczuwa opór. A wtedy brania są nerwowe i niepewne. Orientując się w tym, aby zluzować żyłkę – za każdym razem podciągamy zestaw. Dopiero co nim zarzuciliśmy, a już musimy nim szarpać i go poprawiać. Tak więc wymach zza pleców rozpoczyna ciąg zdarzeń, które na naszą skuteczność będą wpływać wyłącznie źle. W praktyce wygląda to tak, że taki „zamachowiec” robi dużo świstu i zamieszania. Puste zacięcia powodują wzrost irytacji. I z czasem wymachy stają się jeszcze ostrzejsze. Takie błędne koło.

Dobry baciarz na tle zamachowca jest cichym stoikiem. Jego ruchy są spokojne i opanowane. Daleko mu do jakichkolwiek przejawów chaosu. Dopiero kiedy holuje większą rybę, zwraca na siebie uwagę. A jak wyrzuca zestaw? Oczywiście spod siebie. W jednej ręce ma przypon, w drugiej wędkę. Dynamicznie, a zarazem lekko podrywa ją ku górze, i w ten sposób bezszelestnie wyprowadza zestaw przed siebie. Ten wpada do wody jakby ciszej, niż powinien.

Ruchy to coś, co łatwo pokazać, a trudno opisać. Niemniej, chociaż spróbuję naświetlić efekt, jaki uważam za optymalny. Mianowicie. Po zarzucie żyłka pomiędzy szczytówką i spławikiem powinna opaść liniowo, ale bez strunowego napięcia. W praktyce robię to następująco: przed lądowaniem obciążenia w wodzie, lekko uniesioną szczytówką wyhamowuję zestaw, tak, aby oliwka wpadła nieco bliżej, niż gdyby mogła odlecieć na pełny liniowy zasięg żyłki i wędki (jak przy wymachu zza pleców). Ołów wytraca prędkość i do wody wpada zdecydowanie mniej hałaśliwie. Oczywiście świadomość to za mało. Jak zawsze niezbędne będzie nabranie wprawy i w konsekwencji automatyzmu.

Jest jeszcze jeden możliwy efekt zarzutu pełnego zestawu. Przydaje się przy szybkościowym łowieniu lub kiedy chcemy ominąć przeszkadzającą w toni drobnicę (najczęściej ukleje). Polega on na tym, że ołów i spławik wpadają do wody mniej więcej w tym samym miejscu. Ale obciążenia już nie wyhamowujemy. Staramy się, aby do wody wpadło swobodnie – na luźnej żyłce (przez dynamiczne opuszczenie szczytówki w ostatniej fazie). Dzięki temu oliwka wraz z haczykiem lecą do dna niemal pionowo. Znacznie szybciej, bo nie holują za sobą spławika, który oczywiście też ustawi się szybciej. Krótko mówiąc – wszystko dzieje się szybciej – kosztem jedynie gorszej prezentacji opadającej przynęty. Ale umówmy się. Jak ryb jest dużo albo ukleje przysłowiowo nie dają nam żyć – prezentacja jest najmniej ważna. Ponadto ta technika świetnie sprawdzi się na łowiskach głębokich. Przy klasycznym wachlarzu (kiedy żyłka pomiędzy spławikiem i oliwką jest napięta) – opad przynęty bardzo się wydłuża. I jeśli ryb szukamy przy dnie, to nie ma sensu tracić na to czasu. Tym bardziej, gdy w toni grasuje niepożądana drobnica.

Oczywistym wyjątkiem od tego, co wyżej napisałem, jest łowienie uklei. Zestawy uklejowe do sprawnego i precyzyjnego wyprowadzania ich spod siebie – generalnie są zbyt lekkie. Poza tym plusk uderzenia zestawu o wodę nie tylko nie płoszy, ale wręcz może wabić ukleje, szczególnie te intensywnie żerujące. Podobnie jak dźwięk wpadającej do wody zanęty.

Kontrola zestawu

Wielokrotnie już tutaj wspominałem o ogromnym znaczeniu kontroli zestawu, a tym samym możliwie naturalnej prezentacji przynęty. Wpływa na nią wiele czynników. Takich, na które mamy wpływ m.in. średnica żyłki, ciężar zestawu, rodzaj spławika. A także takie, na które wpływu nie mamy – wiatr, głębokość i prąd wody. Tym, co spina to wszystko jedną klamrą i daje ostateczny efekt, jest nasza technika.

Generalnie im mniej żyłki leży na wodzie, tym lepiej – dla kontroli zestawu i skuteczności zacięcia. W praktyce im jest głębiej lub im bardziej zadzieramy wędkę ku górze, tym lepszą mamy kontrolę nad spławikiem. Ale jednocześnie skraca nam się dystans, na którym możemy łowić. Zawsze jest to jakiś kompromis. Ale ostatecznie i tak najwięcej zależy od warunków i tego, na co nam pozwolą.

Kiedy wiatr jest naszym sprzymierzeńcem (wieje przeciwnie do prądu wody), batem możemy łowić w zakresie niemal pełnego jego zasięgu. Nie musimy wysoko unosić szczytówki, ponieważ żyłka pod naporem wiatru i fali sama układa się optymalnie. Co innego, jeśli zależy nam na możliwym wstrzymaniu dryfu zestawu (lub jego zatrzymaniu). Wtedy szczytówkę unosimy wyżej, tak aby uzyskała bezpośrednią kontrolę nad spławikiem. To oczywiście skróci dystans, na jakim będziemy łowili.

Jeśli w wodzie płynącej, pomimo niekorzystnego wiatru, chcemy łowić batem – kule w ciemno możemy rzucać na wysokość szczytówki. Bo w takich warunkach batem musimy łowić tak jak tyczką. Inaczej nad zestawem nie uzyskamy żadnej kontroli.

Łowiąc długimi batami na jeziorach i kanałach, nawet w trudnych warunkach wietrznych jesteśmy w stanie względnie zapanować nad zestawem. Osobiście w takich okolicznościach preferuję łowienie stojąc. To sprawia, że nie muszę aż tak wysoko unosić szczytówki. Uzyskuję lepszą kontrolę, jednocześnie tracąc mniej zasięgu, niż gdybym siedział.

Kiedy woda stoi, a wiatr jest niewielki, pozostaje tylko i aż pilnować ułożenia żyłki. Tak, aby nie przesuwała naszego zestawu. Kiedy tylko wyprzedzi spławik, należy ją poderwać i ponownie ułożyć po jego nawietrznej stronie.

Częstym i kolosalnym błędem, jaki zauważam podczas łowienia batem, jest wrzucanie kul na maksymalny zasięg zestawu. Osobiście zawsze staram się nęcić nie tam, gdzie zarzucę, a tam, gdzie będę w stanie najdłużej utrzymać moją przynętę. Czyli zanim rzucę kulą, czekam aż zestaw ustawi się i uzyskam nad nim oczekiwaną kontrolę. Do tego biorę poprawkę, że zawsze lepiej jest zanęcić nieco za blisko niż za daleko. Szczególnie kiedy prognozy wskazują na możliwość pogorszenia się warunków.

Przykładowo. Rzeka Elbląg ma około 4 metrów głębokości. 8-metrowy bat przeciętnie mierzy 7,8 m. Mocujemy do niego o 40 cm krótszy zestaw. Czyli przy pełnym zarzucie spławik ustawi się nie dalej niż 11 m od brzegu. Natomiast w praktyce i sprzyjających warunkach optymalną kontrolę nad nim uzyskam na dystansie około 10 metrów.

Rozwijając jednocześnie bata i tyczkę, zawsze dokładnie sprawdzam efektywny zasięg tego pierwszego. Zakładając, że zamierzam łowić nimi w jednym polu nęcenia, to właśnie bat wyznacza mi miejsce podania zanęty. Bo zasięg tyczki zawsze mogę zmodyfikować – skrócić uchwytem lub wydłużyć dopałką.

Zacięcie

Amortyzacja bata nigdy nie będzie tak doskonała, jak tyczki uzbrojonej w odpowiednio dobraną gumę. Tak samo kąt zacięcia ryby nie będzie tak optymalny, jak przy zestawie skróconym. Tak więc w przypadku bata o wiele więcej zależy od naszego wyczucia.

Nie wiem, czy da się precyzyjnie opisać siłę zacięcia. Jeśli tak, to pewnie byłoby to skomplikowane. W każdym razie zacięcie na ogół powinno być tylko minimalnie bardziej dynamiczne niż samo wyjęcie zestawu. To w niczym nie może przypominać gwałtownego szarpnięcia. Im ostrzejsze zacięcie, tym większe ryzyko, że wokół wbitego haczyka powstanie „wyrwa”, w której zadzior będzie miał więcej przestrzeni na wypięcie się. Zdarza się, że podczas wyczepiania haczyk dosłownie wypadł z rozdartego z pyszczka. Stąd tak często ryby odpinają się w podbieraku. I z tego samego powodu, do łowienia drobnicy, nie sprawdzają się haczyki z nadmiernie grubego drutu. Bo kiedy zatniemy za lekko, to haczyk nie wbije się (ze względu na niską masę ryby), a kiedy za mocno – to już wiemy.

Jak od wszystkiego – są wyjątki. Czasem okoliczności zmuszają nas do zastosowania bardzo mocnego haczyka, a jednocześnie nasza wędka to dalej ten sam finezyjny bat wykończony delikatną wklejką. Oczywiście wtedy zacięcie musi być zdecydowanie mocniejsze, bardziej dynamiczne. Inaczej haczyk może się zwyczajnie nie wbić. Podobnie, kiedy łowimy na głębokim łowisku, niezależnie czy tyczką, czy batem – w sile zacięcia (lub grubości amortyzatora) należy wziąć poprawkę na opór wody i rozciągliwość zestawu.

Równie ważny jak sposób – jest moment zacięcia. Żeby unikać częstych spinek, za każdym razem należy wyczuć odpowiednie tempo. Zazwyczaj lepiej jest zacinać z lekkim opóźnieniem. Osobiście mam taki nawyk, że czas pomiędzy początkiem sygnalizacji a zacięciem wykorzystuję na lekkie poderwanie kija i częściowe zebranie żyłki. Dzięki temu samo zacięcie może być lżejsze, bardziej płynne. Co innego, kiedy łowię z wysoko uniesioną szczytówką, mając pełną kontrolę nad zestawem. Wtedy w momencie brania „odpuszczam spławik”, tak aby ryba nie wyczuła oporu napiętej żyłki.

Batomaczówka…

To będzie pierwsze zagadnienie, w którym teoria przytłoczy moje praktyczne doświadczenie. Na zasadzie – znam, rozumiem, ale łowiłem niewiele. Mam na myśli metodę tzw. frangielki, którą sam nazwałem „batomaczówką”.

Dowiedziałem się o niej przypadkiem. Stało się to po tym, jak Rive do swojej oferty wprowadziło wędkę (R812) opisaną m.in. jako kij do frangielki. Zaciekawiłem się i ją kupiłem. A potem wiele lat stała nieużywana. R812 to nasadówka, która może służyć zarówno do pełnego, jak i skróconego zestawu. Czyli bat i tyczka w jednym. O ile współczesna tyczka w roli bata natychmiast uległaby uszkodzeniu, o tyle frangielka jest wręcz stworzona do wymachów zza pleców. Jej blank jest smukły, potężnie mocny – podobnie jak grube pancerne złącza. Frangielkę spokojnie może zastąpić zwykły bat, pod warunkiem, że zamierzamy łowić „normalne” ryby. Bo pierwotnie stworzono ją także do łowienia karpi i przez to konieczności zastosowania amortyzatora.

Jeśli się nie mylę pierwotna nazwa tej techniki – franglaise – wywodzi się z połączenia dwóch metod – francuskiej tyczki i angielskiego wagglera. Natomiast z perspektywy naszej nomenklatury można uznać, że jest połączeniem bata i maczówki. Bo frangielkę spokojnie może zastąpić zwykły bat (pod warunkiem, że zamierzamy łowić „normalne” ryby). A maczówki ze względu na budowę zestawu, rodzaj spławika i zastosowanie tonącej żyłki.

W kontekście tego rozdziału i obecnych czasów frangielka jest przede wszystkim alternatywą dla bata. Natomiast w przeszłości konkurowała głównie z ograniczeniami tyczki. Miała większy zasięg i pozwalała łowić ostrożne ryby poza liniami tyczek. Co ważne, stosowanie wędek z kołowrotkiem na zawodach bywało zabronione. Aktualnie też jest to częsty zapis w regulaminie imprez rozgrywanych na łowiskach komercyjnych.

Naszym zamysłem i atutem batomaczówki jest wyeliminowanie dwóch największych ograniczeń klasycznego pełnego zestawu – pływającej żyłki i nadmiernego obciążenia. Łowiąc długim batem przy bocznym wietrze, niezwykle trudno jest uniknąć spychania zestawu. Możemy to jedynie ograniczać odpowiednio ciężkim zestawem kontrolowanym przez uniesiony do góry kij (co znacząco skraca dystans na jakim możemy łowić).

Użycie zatapialnej żyłki wraz z mocowanym jednopunktowo wagglerem, nie tylko ogranicza oddziaływanie wiatru, ale też „oswobadza” zestaw. Bo cały jego ciężar możemy skupić w spławiku lub ulokować bezpośrednio pod nim – jednocześnie na żyłce pozostawiając dowolnie niewielkie obciążenie sygnalizacyjne. W praktyce, aby unikać splątań, minimum 90% obciążenia powinno być skupione w obrębie mocowania spławika. To sprawia, że niejako przymusowo przynętę podajemy w sposób bardzo lekki i finezyjny. Dlatego batomaczówka, podobnie jak waggler, jest metodą przede wszystkim na płytkie łowiska. Poza tym będzie świetną alternatywą, kiedy używając procy nęcimy luźnymi przynętami.

Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby do bata zamocować zestaw przelotowy i dzięki temu przy bocznym wietrze użyć go na większej głębokości lub do szybszego opadu przynęty.

Frangielka, a dokładniej wariacja wykorzystująca jej założenia – już raz pozwoliła mi wybronić się z beznadziejnego stanowiska. Były to zawody Mivardi Day 2021, rozgrywane na niewielkim stawie w Czechach. Jedną z ustalonych reguł było to, że nie mogliśmy stosować wędki z kołowrotkiem. Tak więc wszyscy byli niejako ograniczeni zasięgiem tyczki.

W pierwszej turze wygrałem swój sektor. I zgodnie z innym ciekawym punktem regulaminu – zwycięzca następnego dnia mógł wylosować tylko jedno z trzech stanowisk – tych, na których w sobotę zawodnicy zajęli ostatnie miejsca w swoich sektorach. No i mi trafiło się to najgorsze z najgorszych – w pierwszej turze padło na nim okrągłe 0. Okazało się, że pod tyczką było tam zaledwie 50 cm wody. Nieco tym faktem przygnębiony (w końcu przejechałem niemal 1000 km), przypomniałem sobie o… frangielce! Nic by mi ta myśl nie pomogła, gdyby nie fakt, że w moim busie znaleźć można wszystko. Co prawda frangielki nie miałem, ale odpowiednią żyłkę i waggler już tak.

Przygotowanie zestawu zajęło mi dosłownie chwilę. To był 4-gramowy waggler, pod którym na żyłce zamocowałem tylko krętlik i jedną małą śrucinę.

Pierwszym napotkanym problemem okazały się próby zarzucania. Przypominam, że do dyspozycji miałem tylko tyczkę. A moim celem było łowić możliwie najdalej. Ograniczała mnie sama technika wyrzutu, w tym przypadku jedyna możliwa, czyli wymach spod kija. Im dłuższy zestaw testowałem, tym raz, że było trudniej, a dwa, większe było ryzyko uszkodzenia wędki. Ostatecznym kompromisem okazał się zestaw o długości 5 m. Byłem w stanie nim zarzucić i jednocześnie sięgał już oczekiwanej głębokości.

Mój pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Z beznadziejnego miejsca wybroniłem się na sektorową dwójkę. Przegrałem tylko z najlepszym skrajnym stanowiskiem. I gdyby nie to, że przez połowę tury motałem się (ucząc się zarzucać, zacinać i holować) – dzięki tej wariacji bez kłopotu mógłbym zwyciężyć. Oczywiście inni zawodnicy szybko dostrzegli mój sposób. Przedłużali zestawy i próbowali łowić dalej. Nic to jednak nie dawało, bo żaden z nich nie miał tonącej żyłki i przede wszystkim wagglera. Żeby sięgnąć mojego dystansu, musieli zakładać ciężkie zestawy. A te nie dość, że same w sobie nie są tolerowane przez ostrożne karpie i karasie, to jeszcze natychmiast były spychane przez wiatr. W każdym razie wtedy nikt w ten sposób ryby nie złowił.

Batomaczówka raczej zawsze pozostanie dla mnie głęboką niszą. Bo jest niezwykle mało prawdopodobne, aby mogła okazać się lepszym wyborem od bata, tyczki i odległościówki jednocześnie. Niemniej jest to możliwe i w tym kontekście nieraz ją rozkładam. A dokładniej nad mazurskimi kanałami (do 9-metrowego bata). Za każdym razem jest dla mnie alternatywą, gdyby z jakiegoś powodu ryby nie chciały podejść na standardowy dla mnie zasięg ośmiometrowego bata. Wtedy nie dość, że mógłbym łowić dalej, to jeszcze znacznie lżej podaną przynętą. Ogólnie frangielka wydaje się idealną alternatywą na wąskie i płytkie kanały, zarówno dla tyczki, jak i bata.

Nim kupiłem swoją pierwszą tyczkę, przez dekadę na zawodach łowiłem wyłącznie batami (nie licząc epizodów z pseudo wariacjami odległościówki). I gdybym wtedy znał tę metodę, teraz byłbym doświadczonym „frangielkowcem”. Bo z pewnością wielokrotnie okazałaby się przydatna. Szczególnie podczas łowienia w niekorzystnym wietrze. Dlatego uważam, że każdy, kto nie posiada tyczki, a jednocześnie startuje w zawodach – tę metodę powinien opanować, podobnie jak odległościówkę.

Garść wskazówek

O ile teoretycznie każdy bat można wykorzystać do frangielki, o tyle ten optymalny powinien być mocny i dość sztywny. Wynika to z tego, że z jednej strony zarzut zestawu jest o wiele bardziej energiczny i uzależniony od pracy kija, a z drugiej podczas zacięcia musimy pokonać znacznie większy opór wody. Dlatego typowa frangielka jest wędką nasadową, co zapewnia jej większą sztywność i szybkość blanku. Natomiast w praktyce, do łowienia normalnych ryb, bardziej odpowiedni będzie bat typu „power” (wcześniej opisany jako mocny), wyposażony w szczytówkę adekwatną do stosowanego haczyka (pustą lub pełną). Jego wytrzymałość i szybkość podczas wymachów i zacięć będzie wystarczająca, a jednocześnie elastyczność wędki teleskopowej zawsze będzie atutem podczas holu ryby (jeśli nie stosujemy amortyzatora).

Żyłka, na której zbudujemy zestaw, powinna być zatapialna. Za standard można uznać średnicę 0,16 mm, szczególnie do wagglerów od 4 g w górę. Natomiast jeśli zależy nam na większej finezji, mniejszym oporze i zarazem większym wyczuciu podczas zacięć – lepszym wyborem będzie 0,14 mm.

Ciężar zestawu powinien być uzależniony przede wszystkim od panujących warunków. 8-metrowym batem jesteśmy w stanie zarzucić nawet najmniejszym gramowym wagglerem. Pozostaje natomiast kwestia, czy będzie on dostatecznie stabilny. Podczas wiatru na pewno nie. W praktyce takim wyjściowym optimum są spławiki o wyporności 3-4 g. Większe (nawet 8 g) przydadzą się podczas skrajnie niekorzystnych warunków albo podobnie jak w przypadku odległościówki – do możliwie nieruchomego podania przynęty przy łowieniu leszczy.

Jeśli zainteresujesz się tą metodą, warto, abyś nabył wagllery nie tylko o różnej wyporności, ale także zróżnicowane pod względem rodzaju i średnicy antenek. Większy wybór pozwoli precyzyjnie dostosować ciężar i czułość zestawu do każdych warunków. Łowiąc na niewielkim dystansie, w dobrych warunkach, metoda ta pozwala dostrzec i utrzymać na powierzchni znacznie delikatniejszą antenkę, niż byłoby to w przypadku odległościówki.

Najpraktyczniejsze w użyciu są wagglery, które posiadają już wbudowane obciążenie. Żeby je zamocować, wystarczą nam 4 gumowe stopery (2 podpierające i 2 blokujące). Jeśli są niedostatecznie ciasne, możemy je wspomóc lub zastąpić niewielkimi śrucinami. Chodzi wyłącznie o zablokowanie spławika. Podczas zmiany gruntu stopery są po prostu najwygodniejszą opcją.

Rozmieszczenie obciążenia na żyłce będzie uzależnione od efektu, jaki zamierzamy uzyskać. Standardowo, jeśli przynęta ma szybko pokonać toń łowiska, powinniśmy podzielić je na główne (30-60 cm od przyponu) i sygnalizacyjne. Tym drugim może być sam krętlik lub wspomagająca go śrucina. Jeśli brania są pewne lub zależy nam na szybszym opadzie, wszystkie śruciny możemy ustawić bezpośrednio nad przyponem. Generalnie im jest głębiej i mniejszą przynętą łowimy, tym nasz zestaw powinien być bardziej wrażliwy na sygnalizację. Czyli obciążenie powinno być mniej rozproszone. Jeśli jest bardzo płytko lub łowimy na dużą przynętę (np. kukurydzę), z obciążenia na żyłce możemy wręcz zrezygnować lub ograniczyć je do minimum. Nadmiarowe śruciny zawsze możemy przesunąć bezpośrednio pod spławik.

Technika łowienia tą metodą jest prosta i o wiele mniej wymagająca niż w przypadku klasycznego bata. Zestaw dość energicznie zarzucamy zza pleców, tak aby do wody wpadł na napiętej żyłce. Potem lekko zanurzamy szczytówkę, dynamicznie cofamy dolnik (łokciem do tyłu) i wyjmujemy szczytówkę. W efekcie żyłka powinna zatopić się i jednocześnie zmniejszyć napięcie. Zacięcie jest kwestią indywidualną, uzależnioną też od konkretnych warunków. Na ogół najlepiej sprawdza się ruch kijem do boku i dopiero po tym wyprowadzenie go do góry. Natomiast kiedy jest głębiej, podobnie jak w przypadku odległościówki, być może najefektywniejsze będzie zwyczajne płynne zacięcie do góry.

Podsumowując, jeśli temat batomaczówki Cię zainteresował – spróbuj, przetestuj i dopracuj detale. Uważam, że warto.

 

Kacper Górecki

stopka informacyjna
© 2024 Górek-Gliny – Wędkarstwo Wyczynowe
Projekt strony internetowej Studio DEOS