W ostatnich czterech startach na Mistrzostwach Polski trzykrotnie kończyłem je w top 10. Do medalu za każdym razem brakowało zwykłej odrobiny szczęścia. To były swoiste konfrontacje dobrej dyspozycji z przeciwnościami losu. Wierzyłem, że tym razem będzie inaczej.
Warta w Świerkocinie na poprzedzających Mistrzostwa zawodach i treningach jawiła swoje trudne wędkarsko oblicze. Dominowały mikro-rybki, pomiędzy którymi pływało nieco tych średnich, a leszcze i jazie były tylko dla szczęśliwców. Gdyby bonusów nie było wcale, to mimo wątpliwych walorów wędkarskich, łowisko jak na standardy naszego sportu byłoby bardzo równe. Nadzieje były spore, bo tamtejszą Wartę czułem naprawdę dobrze.
Do zawodów przygotowywałem się wspólnie ze Zbyszkiem i Konradem. Naszą bazą taktyczną były moje doświadczenia z ostatnich zawodów, a piątkowy trening pokazał, że przez tydzień Warta praktycznie się nie zmieniła. Trzeba było łowić co się da i liczyć na uśmiech losu.
W zakresie nęcenia mieliśmy kilka konkretnych wniosków. Ryby chciały dużo zanęty w mieszance, jokers i ochotka wabiły najdrobniejsze rybki (kiełbie i ukleje), dżdżownica i pinki to było coś co krąpiom smakowało najbardziej, a kastery były neutralne, bo średnich ryb było zbyt mało.
Na pierwszą turę przygotowaliśmy mieszankę 7 l zanęty (2 kg Górek Breme, 1 kg Brasem Zilver, 0,5 kg RF Breme) z 7 l gliny double leam. Do kontroli przedstawialiśmy jeszcze dodatkowe 4 l gliny i 1 kg bentonitu. Na start podawaliśmy 10-11 l mieszanki dodając do tego po garstce topionych pinek, jokersa, kasterów i ciętych robaków . Co dwie uformowane kule dosypywaliśmy garść bentonitu, tak aby te kolejne rozmywały się nieco dłużej.
W pierwszej turze trafiłem do sektora D. Po cichu liczyłem na stanowisko z wyższym numerem, bo po prawej stronie były znacznie większe preferencje w kontekście złowienia bonusa. Kiedy sędzia po losowaniu odczytał nr. 1 poczułem lekkie rozczarowanie. Nie pomagało mi również to, że po mojej lewej stronie na stanowisko C11 trafił świetny zawodnik Artur Kocikowski.
Kolejne rozczarowanie spotkało mnie przy gruntowaniu. Przy linii stanowiska było spore 20 cm zagłębienie, ale nie miałem możliwości książkowego podania kul przed dołkiem, bo musiałbym usiąść na stanowisku sąsiada. Natomiast w dalszej części stanowiska był idealnie płaski blat. Miałem do wyboru, albo wrzucić kule w zagłębienie, albo położyć je w miejscu gdzie prąd rzeki będzie zabierał każdą wymytą frakcję. To zdecydowanie dwie najgorsze możliwe opcje na takim łowisku. Ostatecznie wybrałem wrzucenie mniej sklejonych kul w dołek, licząc na to, ze ryby same mnie tam znajdą.
Tego dnia w zasięg mojej tyczki nie zawitały wszędobylskie i spodziewane 15-40 g krąpiki. Coś im nie pasowało, być może niedaleko kręcił się jakiś mały sumek, który chętnie zasiedla tego typu zagłębienia. W pierwszych 30 minutach odłowiłem nieco krąpiowych dłoniaków, a później moje łowisko zaczęło szybko zamierać. Na ochotkę i pinkę brały wyłącznie kiełbie i ukleje. Te nie dość, ze były trudne do zacięcia w porywistym wietrze, to szybko niszczyły przynętę i ostatecznie marnowały cenny czas.
Po godzinie różnych kombinacji sposobem na pojedyncze krąpie okazały się ciągłe zmiany donęcania, prowadzenia, doboru i ustawienia zestawu. Praktycznie nic nie działało regularnie. Raz donęcałem mieszanką zanętową, a raz gliną z przynętami, za każdym razem podając 2-3 kule o różnych spoistościach (regulując wodą, klejem lub siłą uciśnięcia).
Jednego krąpia łowiłem na bardzo lekki 4 g zestaw, by następnego złowić dopiero po kolejnej zmianie topu, na ten z zestawem kilkukrotnie cięższym. W praktyce wyglądało to tak, że co kilka przepuszczeń zmieniałem ustawienie gruntu i jeśli to nie pomagało brałem kolejny top i powtarzałem sekwencję zmian, bez większych refleksji. W łowisku były tylko pojedyncze ryby i każda miała jakby inne preferencje. Niezmienna była tylko przynęta – mała dżdżownica. Jako jedyna mimo małych rozmiarów, nie była atakowana przez mikroskopijne kiełbie.
Po 4 godzinach miałem poczucie, że dałem z siebie wszystko i wybroniłem się z naprawdę kiepskiego stanowiska. W dalszej części sektora koledzy trafili na bonusowe leszcze i mój ciężko wypracowany wynik (3110 g) wystarczył jedynie na sektorową czwórkę. Żal do losu był o tyle większy, że trzecie miejsce przegrałem zaledwie o 65 g. „Gdybając” jeśli moje stanowisko byłoby liczone do sektora C, ten wynik dałby mi dwójkę. Innymi słowy moja dobra tego dnia dyspozycja wpisała się w możliwie najbardziej niesprzyjające okoliczności.
Niemniej dla naszego teamu był to niezwykle udany dzień. Zarówno Zbyszek jak i Konrad wygrali swoje sektory, pozostając tym samym w grze o tytuł Mistrza Polski.
W drugiej turze trafiłem do sektora G. Pomiędzy sek. G i H była długa przerwa, stąd skrajne stanowiska G9 i G10 były zdecydowanie preferencyjnymi. Niestety los i tym razem był dla mnie bezwzględny. Mianowicie przypadło mi stanowisko G2, czyli „antyotworek”… Trzy stanowiska wyżej, ale już w innym sektorze o swój kolejny tytuł walczył Zbyszek.
O ile w sobotę łowiłem pojedyncze średniej wielkości krąpie, o tyle w niedzielę od początku do końca lekkim 4g zestawem regularnie odławiałem drobnicę, która licznie ustawiła się w moim polu nęcenia.
I tym razem po ostatnim sygnale czułem, że dałem z siebie 100%. Jednak to nie wystarczyło, aby zawalczyć z kolegami ze skrajnych stanowisk. Kwintesencją pecha jaki mi towarzyszył w Świerkocinie, był fakt, że sektorową dwójkę przegrałem o 10 gram! A już dwa stanowiska obok mój wynik wystarczyłby, aby zdobyć jedynkę…
Mogę to podsumować tylko w jeden sposób. To były kolejne Mistrzostwa, w których moje umiejętności i trafiona taktyka zostały pognębione przez zwykły brak odrobiny szczęścia, a pech tam gdzie tylko mógł po prostu mi towarzyszył.
Kontynuując wątek pecha, Konrad jeszcze kilka minut przed końcem zawodów był nieświadomym Mistrzem Polski. Jednak rzutem na taśmę jego sąsiad i nasz serdeczny kolega Karol Śmietanka wyjął z wody wielkiego leszcza, o włos wygrał z Konradem sektor i zdobył brązowy medal! Wielkich pechowców było więcej. 25 g – tyle zabrakło Mateuszowi Łapaczowi, aby ponownie wygrać sektor i zdobyć mistrzowski tytuł.
Szczęście ostatecznie opuściło też Zbyszka, który w swoim sektorze zajął 4 miejsce. Zbyszkowi zabrakło jednej bonusowej ryby, na którą konsekwentnie do samego końca polował.
Po dwóch turach najlepszy z naszego zespołu Konrad ukończył Mistrzostwa na 5 miejscu, Zbyszek na 11, a ja na 24. W rywalizacji wzięło udział 95 uczestników, tak więc nasz wynik zespołowo możemy uznać za bardzo dobry, choć nie przypieczętowany medalem.
Na koniec serdeczne gratulacje i wyrazy uznania dla tegorocznych Mistrzów: Maćka, Grzegorza i Karola.
Wyrazy uznania należą się także dla organizatorów Mistrzostw, bo naprawdę zrobili dobrą robotę.
Kacper Górecki